Napisz recenzję adaptacji Zemsty Aleksandra Fredry w reżyserii Andrzeja Wajdy.

Przykładowa recenzja

Ostatnimi czasy w polskim kinie zapanowała wyraźna moda na adaptowanie klasyki naszej literatury. Modę tę zapoczątkował chyba Jerzy Hoffman swym Ogniem i mieczem. Później przyszedł czas na Quo vadis Jerzego Kawalerowicza, Przedwiośnie Filipa Bajona, Starą baśń Jerzego Hoffmana. Różne są opinie na temat przyczyn tej mody. Teoria oficjalna – najczęściej przywoływana przez reżyserów – łączy ją z chęcią wskrzeszania tradycji i klasyki w czasach popkultury. Teoria mniej oficjalna, za to wredna, głosi, że w trudnych czasach recesji najlepszą oglądalność w kinach zapewniają wycieczki szkolne…

W tym „adaptacyjnym” nurcie filmowym istotne miejsce zajmuje Andrzej Wajda. Wszyscy pamiętają jego nakręcone przed laty Wesele i Ziemię obiecaną. Teraz, po głośnej premierze wyreżyserowanego przezeń Pana Tadeusza wprowadził na ekrany adaptację Zemsty Aleksandra Fredry.

Już pobieżna analiza adaptacji Zemsty czy Pana Tadeusza pozwala stwierdzić, że Wajda zmienił swą metodę „ożywiania” literackiej tradycji. Wydaje się, że dzisiaj jej podstawową regułą jest zachowanie maksymalnej wierności względem oryginału. Reżyser sam zresztą podkreślał w wywiadach, iż jego zdaniem klasyczne arcydzieła literackie nie potrzebują filmowych „poprawek” – „bronią się same”. Idea ta zdaje się odróżniać reżyserską strategię Wajdy od tej obranej przez Jerzego Hoffmana, który w przypadku Ogniem i mieczem „wygładził” niektóre partie Sienkiewiczowskiego pierwowzoru w imię współczesnej politycznej poprawności, czy Filipa Bajona, który z kolei dopisał rozmaite sceny do Przedwiośnia Żeromskiego (zwłaszcza w wersji serialowej).

Oczywiście – tego typu praktyki mogą być kontrowersyjne. W przypadku adaptowania dzieła literackiego – i to dzieła kanonicznego, powszechnie znanego, reżyser nie może sobie pozwolić na kompletne przeinaczenie jego treści i znaczeń. Wajda wszak dotąd radził sobie z tym doskonale. Słynne „żywe obrazy” wprowadzone przezeń do Wesela czy ostre sceny erotyczne w Ziemi obiecanej wcale nie wypaczały oryginału, lecz wzbogacały i uatrakcyjniały jego filmową adaptację.

Pytanie więc, czy zastosowana przez reżysera i scenarzystę w jednej osobie w Zemście maksymalna wierność oryginałowi rzeczywiście sprzyja ostatecznemu efektowi. Czy przebranie czołówki polskich aktorów w odtworzone z pietyzmem historyczne kostiumy i odegranie Fredrowskiej Zemsty scena po scenie wystarczą, by zrobić dobry film? Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że Wajda właśnie na tym poprzestał. Scenariuszowe innowacje można w przypadku Zemsty policzyć na palcach. Niestety – na kolana one nie rzucają… Pierwszą z nich jest umieszczenie akcji filmu w zimowej scenerii. Ma to chyba służyć podkreśleniu cierpień narodu pod zaborami – szkoda tylko, że Fredrowski dramat nieszczególnie tej martyrologii dotyczy. Innowacja druga to ubranie w finale Rejenta w zbroję husarza. Chwyt to groteskowy i całkiem sprytny – oto dziewiętnastowieczny szlachcic chce sobie dodać powagi przez założenie wyleniałego munduru przodków z czasów potopu szwedzkiego. Rzecz w tym jednak, że jest to jedyny tego rodzaju moment w całym filmie. Albo więc ma on jakieś przeogromne znaczenie (którego trudno mi się jednak doszukać), albo też raczej… odgrywa rolę filipa wyskakującego z konopi.

Podobnie rzecz ma się z samym zakończeniem filmu. Wacław jednym dotknięciem burzy sławetny mur. Czy ma to być gloryfikacja zgody? Czy może swoiste mrugnięcie okiem przez reżysera: „to wszystko jest na niby, koniec musi być dobry, ale przecież wiadomo, że w życiu to wszystko nie jest takie proste…”. To wszystko. Poza tymi wyjątkami kończy się właściwie reżyserska ingerencja w tekst Fredry. Reszta zgadza się niemal całkowicie z dramatem.

W ten sposób powstała Zemsta bardzo tradycyjna i bardzo teatralna – budząca skojarzenia raczej z Teatrem TV niż z kinem. Znakomita, historyczna scenografia, doskonale dobrane kostiumy i wnętrza, wreszcie nostalgiczna muzyka Wojciecha Kilara na motywach poloneza stanowią tylko lepsze wcielenie normalnego zestawu rekwizytów służących do odegrania Zemsty w „teatrze lektur szkolnych”.

Cóż zatem sprawia, że na Zemście Wajdy jednak się nie zasypia? Odpowiedź jest jedna. Aktorzy. Wszystkie pierwszoplanowe postacie są zagrane znakomicie, wręcz rewelacyjnie. Gwiazdą nr 1 jest Janusz Gajos w roli Cześnika. W jego wykonaniu szlachecki warchoł ożywa i niemal wychodzi z ekranu.

Na drugim miejscu wymienię Papkina zagranego przez samego Romana Polańskiego. Jak słusznie stwierdził w Gazecie Wyborczej Tadeusz Sobolewski, wydaje się wręcz, jakby była to postać z innego filmu. Papkin Polańskiego nie jest bowiem głupkowatym fanfaronem, jakiego znamy z klasycznych wystawień Zemsty. Emanują zeń smutek, frustracja, depresja. To człowiek, który kiedyś (jak? tego nie wiemy) przegrał swoje życie, a teraz gnije gdzieś na zaśnieżonej prowincji wśród gospodarskich intryg. Ten Papkin, bardziej niż ze Stefkiem Burczymuchą, kojarzy się z Emmą Bovary.

Andrzej Seweryn, grający z kolei Rejenta, prezentuje sporą dawkę demonizmu. Milczek w jego aranżacji to sprawny, dość cyniczny i przewrotny intrygant, któremu zdają się przyświecać nauki Machiavellego. Z drugiej strony, ten intrygant od czasu do czasu zakłada kapciuszki i grzeje nóżki specjalnym piecykiem. Jego ulubioną rozrywką jest zaś… podglądactwo.

Świetna jest także Kasia Figura w roli Podstoliny. Jej postać ma w sobie coś zarówno z dworskiego salonu, jak i linii 0-700 – czyli właśnie podstawowe cechy osobowości Fredrowskiej bohaterki.

Wreszcie – para młodych. Klara i Wacław w wykonaniu Agaty Buzek i Rafała Królikowskiego są postaciami znacznie bardziej niezależnymi niż u Fredry. Wychodzą momentami z roli marionetek w rękach starszych, wyraźnie prowadzą własną grę. Nie są też aż tacy słodcy jak w literackim oryginale. Widać w nich nieco cynizmu, nieco wyrachowania.

Nie można też zapomnieć o Danielu Olbrychskim, któremu przypadła drugoplanowa, choć istotna rola Dyndalskiego. W słynnej scenie z „mociumpanie…” jest doskonale głupkowaty, w innych momentach – raczej mniej widoczny.

Na zakończenie znów przytoczę słowa Tadeusza Sobolewskiego. Na pytanie, czy Zemsta Wajdy to dobry film, odpowiada on: „Tak. Momentami”. Nic dodać, nic ująć. Dlatego też dziwię się opiniom, jakoby Pan Tadeusz i Zemsta miałyby być „dziełami życia” wielkiego reżysera. Nie da się ukryć – Andrzej Wajda zrobił dużo znacznie lepszych filmów.