Na mapie poetyckiej dwudziestolecia międzywojennego zajął miejsce całkowicie odosobnione. Nie należał do żadnego z ówczesnych ugrupowań literackich, nie brał udziału w krzykliwym, kontestacyjnym życiu warszawskich i krakowskich środowisk artystycznych.

Wtopiony w pejzaż polskiej prowincji, najpierw w Hrubieszowie, potem w Zamościu kreował swoje tajemnicze, poetyckie bezświaty, dystansując się wobec awangardowych trendów, którym hołdowali poeci ze stolicy.

Debiutował w 1895 roku wierszem na łamach młodopolskiego „Wędrowca”. Pierwszy tom poezji wydał w 1912 roku. Był to Sad rozstajny. Wkrótce wyszły dwa zbiory baśniowej prozy: Klechdy sezamowe i Przygody Sindbada Żeglarza. Po kilkuletniej przerwie poeta opublikował trzy tomy wierszy:

  • Łąka (1920 r.)
  • Napój cienisty (1936 r.)
  • Dziejba leśna (1938 r. – wydana po śmierci Leśmiana)

Lektura tych wierszy nie należy do najłatwiejszych zadań. Kto jednak wkroczy w tajemnicze, leśmianowskie światy będzie widzem niezwykłego spektaklu, utkanego ze zjaw, dziwacznych stworów i niesamowitych zdarzeń.

Poetycki świat Leśmiana

Człowiek wobec natury

Miłość w Leśmianowskim świecie jest jednym z najważniejszych zdarzeń. Nie stanowi jednak odrębnego porządku, który by ludzkiemu istnieniu nadawał wymiar autonomii i predystynował do rangi czegoś wznioślejszego niż pozostałe składniki bytu. Jest po prostu integralną częścią trwania jako takiego, przybiera kosmiczne rozmiary, dążąc do osiągnięcia stanu roztopienia się w naturze:

W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny.
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem.

Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,
Złachmanionych pajęczyn skrzyły się wisiory,
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty...
W malinowym chruśniaku

Nie ma tu wyraźnego rozgraniczenia na sferę miłosnego przeżycia i sferę natury, która mogłaby stanowić tło dla erotycznych uniesień. Malinowy chruśniak – miejsce miłosnego zdarzenia – został potraktowany jako swoista mikroprzestrzeń uchwycona poprzez ciąg konkretnych szczegółów (bąk huczący basem, rdzawe guzy, wisiory pajęczyn, żuk kosmaty). Gra efektów świetlno-kolorystycznych („rdzawe guzy na słońcu”), dźwiękowych („bąk huczał”, „szept nacichał”) i zapachowych („Duszno było od malin”, „woń twego ciała”) potęguje sensualizm świata przedstawionego i eksponuje witalność przyrody. Jej nieustające „dzianie się” podkreślają również detale uchwycone w spowolnionym ruchu – „szedł tyłem żuk kosmaty”.

Owa natura hiperzmysłowa, parna od letniego upału, duszna od zapachu malin stapia się niezauważalnie z miłosnym pożądaniem kochanków, tak samo zmysłowym i parnym jak wygrzana słońcem przyroda.

Brzęczenie bąka łączy się w jedność z szeptem zakochanych, woń malin miesza się z zapachem ciała dziewczyny, owoce wygarniane z jej dłoni stają się jednocześnie „narzędziem pieszczoty”.
Dwa światy: ludzki i pozaludzki przenikają się wzajemnie, człowiek zanurzony w naturze traci swą odrębność, poprzez akt biologicznego spełnienia jest niczym innym jak naturą.

„Zapodziany po głowę” zostaje przez nią wchłonięty i włączony do procesu nieustającego trwania:

I stały się maliny narzędziem pieszczoty,
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty…

Okazuje się, że miłość potrzebna jest po to, by doświadczyć radosnego upojenia, osiągnąć stan ekstazy dającej poczucie biologicznej pełni istnienia. Człowiek starał się, co prawda, bronić przed całkowitym utożsamieniem z przyrodą poprzez czysto ludzkie gesty – oddanie rąk w skupieniu – ale na próżno. „Chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła”, zagarniając sobą wszelkie inne byty.

Zauważmy więc, że temat miłosny ujmuje autor w sposób zupełnie niezwykły. Leśmianowska miłość, chociaż cielesna i gorąca od zmysłów nie ma w sobie ani odrobiny wulgarności, nie jest nawet trochę frywolna. Przeciwnie, jawi się jako uczucie nad wyraz delikatne i wysublimowane. Dzieje się tak, za sprawą zarówno uszczegółowienia obrazu, jak i neologizmów („zapodziani po głowy”, palce skrwawione sokiem „na oślep”, szept „nachciał”) stwarzających klimat wzajemnej bliskości kochanków.

 

Człowiek wobec zła

Człowiek pozbawiony swej wyjątkowości, zrównany z naturą i w nią wtopiony funkcjonuje w Leśmianowskim świecie obok przedziwnych, baśniowych postaci, stworów i mamideł, które „migotliwe bylejaczą”. Srebroń, Zmierzchun, Pan Błyszczyński, Dusiołek, dziewczyna wołająca zza muru otaczają ludzi zewsząd, każąc im dociekać sensu świata i pytać o zjawiska, których pojąć nie potrafią.

Bóg – stwórca bytów i architekt rzeczywistości – będzie głównym adresatem wątpliwości wypowiadanych bezpośrednio i szczerze, zazwyczaj przez prostych, ustylizowanych na ludowo bohaterów.

Tylko tacy zadają najbardziej proste, naiwne z pozoru pytania, by dotrzeć do istoty rzeczy.
Jedną z takich postaci jest chłop Bajdała, bohater ballady o tajemniczym Dusiołku:

Szedł po świecie Bajdała
Co go wiosna zagrzała –
Oprócz siebie – wiódł szkapę, oprócz szkapy – wołu,
Tyleż tędy, co wszędy, szedł z nimi pospołu…
Dusiołek

Bajdała wędruje przez świat, prowadząc ze sobą szkapę i wołu. Odurzony wiosennym upałem pada na leśną murawę, by przespać największy żar. Śni mu się dziwaczna zjawa – Dusiołek – która wskakuje na piersi i dusi bezlitośnie. Chłop nękany sennym koszmarem budzi się i kieruje do szkapy, wołu, a w końcu do Boga pretensje o to, że pozostali obojętni wobec poczynań perfidnej zmory. Na tym rzecz się kończy.

Plan fabularny ballady został uformowany w ten sposób, by przypominał naturalność i prymitywizm pieśni gminnej. Wydaje się podejrzanie prosty i to właśnie skłania do poszukiwania w świecie przedstawionym treści niedosłownych, symbolicznych. Sygnalizuje to już pierwsza strofa, informująca, że Bajdała nie zmierzał do konkretnego miejsca, na przykład na targ, ale szedł „Tyleż tędy, co wszędy…”

Bo też zauważcie, że główny bohater tej opowieści jest postacią wielce intrygującą. Idzie sobie przez świat, wlokąc ze sobą szkapę i wołu, idzie bez przyczyny, zmierzając wszędzie i zarazem donikąd. Co więcej, autor w prezentacji chłopa uwydatnia jaskrawy kontrast pomiędzy powierzchownością i zachowaniem a duchową stroną natury. Wygląd Bajdały jest niewątpliwie szpetny, a „maniery” prostackie, co akcentuje ciąg realistycznych, pejoratywnie nacechowanych określeń bądź wyrazów zgrubianych: „wypatrzył zezem ściółkę”, „poległ cielska tobołem”, „Skrzywił gębę na bakier i jęzorem mlasnął”, „I ziewnął wniebogłosy i splunął i zasnął”. Ale umysłowość ma Bajdała bynajmniej nie chłopską, zadaje bowiem głębokie, filozoficzne pytania, kieruje do szkapy i wołu poważne kwestie:

Trzeba było kopytem Dusiołka przetrącić
Zanim zdążył mój spokój w całym polu zmącić!”

„Trzeba było rogami Dusiołka postronić
Gdy chciał na mnie swej duszy paskudę wyłonić!

Brzmią humorystycznie, niepoważnie, zwłaszcza że zwierzęta sennej zmory nie widziały, gdyż zrodziła ją wyobraźnia Bajdały, jego senna wizja. A jednak w tych zabawnych pretensjach kryją się zasadnicze kwestie – problem zła, które uosabia Dusiołek chcący „swej duszy paskudę wyłonić” i problem spokoju sumienia zagrożonego przez owo zło „w całym polu”.

Bajdała okazuje się więc „chłopem pozornym”, ustylizowanym, w rzeczywistości ma duszę filozofa i odsłoni ją w pełni w finalnym punkcie opowieści:

Rzekł Bajdała do Boga:
O rety – olaboga!
Nie dość ci, żeś potworzył mnie, szkapę i wołka,
Jeszcześ musiał takiego zmajstrować Dusiołka?

Przywdziawszy ludowy kostium Bajdała wadzi się z Bogiem niczym Mickiewiczowski Konrad. Wadzi się o kształt świata, o zło w nim istniejące, o sens kreacji, która nie jest tworzeniem, ale potworzeniem, czyli powoływaniem do istnienia rzeczy brzydkich, szpetnych, ułomnych, a nade wszystko złych!

Kwestionuje tym samym całe boskie uniwersum, podważa wiarę w ład świata, bo przecież być go nie może, skoro zaludniają go byty nędzne lub perfidne, które przecież nie kto inny, ale sam Bóg „zmajstrował”.
Wędrowiec Bajdała wlokący za sobą szkapę i wołu, nie zmierzający w zasadzie do żadnej konkretnej czasoprzestrzeni symbolizuje w istocie sytuację człowieka wpisanego w świat pełen zła i zwyczajnie, po ludzku rzucającego Bogu wyzwanie, by walczyć o swoje człowieczeństwo. Autor, tworząc postać chłopskiego wędrowca, w rzeczywistości mówi, że Bajdałą może być każdy z nas, podkreśla, że człowiek skazany na szpetotę i bylejakość życia, niepewny niczego, mimo wszystko i wbrew wszystkim podejmuje trud istnienia. W tym tkwi jego godność i siła.

 

Człowiek wobec sensu istnienia

Owo ludzkie istnienie zdeterminowane w leśmianowskim świecie, postawione pośród innych bytów, brzydkie, często kalekie i ułomne poszukuje dla siebie sensu, nie chcąc być tylko biernym trwaniem:

Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur
od marzeń strony,
A poza murem płakał głos, dziewczęcy głos
zaprzepaszczony.
I pokochali głosu dźwięk i chętny domysł
o Dziewczynie.
[…]
Porwali młoty w twardą dłoń i jęli w mury tłuc
z łoskotem!
Dziewczyna

Dziewczyna wołająca zza muru, dziewczyna przecież nie istniejąca staje się uosobieniem marzeń i tęsknot za wyśnioną miłością, symbolizuje odwieczną wiarę człowieka w to, że są gdzieś światy niezwykłe. „Chętny domysł o Dziewczynie”, przeświadczenie o tym, że jest, chociaż jej nie ma, inspiruje dwunastu braci, cienie i młoty do obalenia muru. Sukces okazuje się wątpliwy. Mur co prawda padł, ale za nim „nic nie było oprócz głosu! I była próżnia w całym niebie!” Wszechpotężna nicość ukazała się najpierw zdobywcom, potem ich cieniom i młotom. Czy było warto szturmować wrota niebytu?

„Potężne młoty legły w rząd na znak spełnionych godnie trudów” – mówi z uznaniem narrator, sugerując, że było warto, chociaż dzieło burzenia pochłonęło życie dwunastu braci i ich cieni. Sens istnienia nie leży bowiem w celu, ale w dążeniu do niego, w upartym trudzie, w aktywności człowieka, heroicznej walce ze światem, mimo że nie przynosi ona rezultatów.

Świadomość, że niebo jest puste, że nie można go nawet drwiną obłaskawić, ale bez względu na to podejmuje się trud istnienia, przydaje Leśmianowskim postaciom wielkości tragicznej.

 

Człowiek wobec kreacji

Jeśli zatem „za murem marzeń nie ma nic” człowiek sam stworzy sobie własne bezświaty i bezczasy, wykazując moc kreacji równą boskiej:

Ogród pana Błyszczyńskiego zielenieje na wymroczu,
Gdzie się cud rozrasta w zgrozę i bezprawie.
Sam go wywiódł z nicości błyszczydłami swoich oczu
I utrwalił na podśnionej drzewom trawie.

Kiedy zmory są zajęte przyśpieszonym zmorowaniem
Między mgłą a niebem, między mgłą a wodą –
Zielna zjawa swe dłonie zbeścieleśnia ze łkaniem
Nad paprocią – nad pokrzywą – nad lebiodą…
Pan Błyszczyński

Ogród pana Błyszczyńskiego to „ogród bez przyczyny”, wyczarowany przez człowieka z sennej mgły, zrodzony z tęsknoty za rajem utraconym. Dzieją się tu rzeczy niezwykłe: zmory zmorują, zjawa dłonie zbeścieleśnia, widma migotliwie bylejaczą, po prostu „cud rozrasta się w zgrozę i bezprawie”. W tym ogrodzie pojawia się cień pięknej dziewczyny, której nie ma, ale kocha ją pan Błyszczyński. Ten ogród jest koncertem twórczej fantazji, spektaklem niesamowitości powołanych do życia dzięki poetyckim neologizmom.

Sam pan Błyszczyński, postać równie nierealna jak cała plejada Leśmianowskich Dusiołków i Srebroniów stanowi ucieleśnienie ludzkich marzeń o manifestacji siły twórczej.

Ów zuchwały akt kreacji nie uzyskuje jednak boskiej sankcji. Bóg zjawia się w wyczarowanym ogrodzie pana Błyszczyńskiego, sieje zamęt „wbrew jaworom” i nie chce tchnąć życia w dziewczynę, która jest przecież tylko mamidłem. „W nic rozwiała się dziewczyna i jej czar poczęty w niebie”, a wraz z nią znikł cudowny świat pana Błyszczyńskiego unicestwiony przez boskie milczenie. Sytuacja niczym w dramacie romantycznym: człowiek obdarzony mocą twórczą poważa się na obrazoburcze kreowanie własnych światów, a Bóg nie odpowiada na jego prowokację, odwraca się dumnie i obojętnie, przyznając jedynie sobie prawo do tworzenia wszelkich bytów. Mimo potępienia, jakiego pan Błyszczyński doświadczył, kreować swoje zaświaty i bezczasy należy, bo tylko w ten sposób człowiek zrównany z wszystkimi innymi elementami istnienia może potwierdzić swoją odrębność.

 

Uwaga!
Bolesław Leśmian w rzeczywistości nazywał się Lesman. Zmiękczył dwie litery swojego nazwiska, by brzmiało bardziej poetycko i kojarzyło się z czymś leśnym i kwietnym. Urodził się prawdopodobnie w 1877 roku (są źródła wskazujące na 1878 rok) w Warszawie. Pochodził ze spolonizowanej rodziny żydowskiej. Dzieciństwo i okres nauki spędził na Ukrainie w Kijowie, gdzie ukończył gimnazjum filozoficzne i Uniwersytet św. Włodzimierza. Po okresie podróży po Europie (m.in. Monachium, Paryż) objął stanowisko notariusza w Hrubieszowie. Potem przeniósł się do Zamościa. Opuścił miasto w 1935 roku, by zamieszkać w Warszawie, gdyż wybrano go do Polskiej Akademii Literatury. Dwa lata później zmarł na atak serca.

 

Zobacz:

Bolesław Leśmian

Bolesław Leśmian – jak pisać o…

Bolesław Leśmian – portret

Bolesław Leśmian matura

Leśmianowska kraina poezji

Bolesław Leśmian – W malinowym chruśniaku

Bolesław Leśmian – Dusiołek

Bolesław Leśmian matura