Literatura, film, teatr – która z tych sztuk najbardziej odpowiada Twojej wrażliwości? Odwołaj się do przykładów dzieł z XX wieku.

Co jest istotą tematu?

Masz wyjaśnić, która z wymienionych dyscyplin sztuki najbardziej do Ciebie przemawia. Aby napisać dobre wypracowanie, nie wystarczy stwierdzenie: „najbardziej lubię kino” i streszczenie kilku ostatnio obejrzanych filmów. Musisz zadać sobie pytanie: „dlaczego interesuje mnie ta, a nie inna sztuka?” i zgromadzić argumenty uzasadniające Twoje zdanie.

Jeśli zdecydowanie nie lubisz którejś ze sztuk, otwarcie o tym napisz – polemika ożywi pracę! Ale swój negatywny stosunek też musisz wyczerpująco umotywować, żeby nie wyszło na to, że za deklarowaną niechęcią np. do teatru kryje się po prostu… jego nieznajomość.

 

Układ pracy:

I. Rozważania wstępne.

II. Dlaczego najbardziej lubię literaturę?

  • Pobudza wyobraźnię – czytając, wyobrażamy sobie wydarzenia, krajobrazy, twarze bohaterów i dzięki temu czujemy się niemal współautorem książki.
  • Daje możliwość różnych interpretacji.
  • Nie dyktuje tempa poznawania dzieła, lekturę można przerwać w dowolnym miejscu, po kilka razy wracać do trudniejszych lub szczególnie pięknych fragmentów.
  • Podejmując podstawowe problemy egzystencjalne człowieka, np. w jakim stopniu jesteśmy odpowiedzialni za swoje życie, a w jakim determinują nas sytuacje zewnętrzne (Zamek Franza Kafki), dając lekcje humanizmu (Dżuma Alberta Camusa) – operuje pięknem języka (Schulz), parabolą (Kafka, Camus).

III. Co cenię w teatrze?

  • Jest rodzajem sacrum.
  • Buduje wspólnotę między widzem i aktorem, zamienia indywidualne osoby w publiczność, która wspólnie przeżywa podobne emocje.
  • Przedstawiając wielkie problemy egzystencjalne (Czekając na Godota – inscenizacja z Teatru Narodowego w Warszawie), operuje specyficznymi technikami (np. teatr minimalny).

IV. Dlaczego nie przepadam za kinem?

  • Dający gotowy obraz, nie pozostawia miejsca dla wyobraźni.
  • Dba głównie o efektowność scen i często gubi ich głębsze przesłanie.
  • Spycha na drugi plan słowo.
  • Jest zbyt szybkie, hałaśliwe i komercyjne.
  • Od tego tła ostro odcina się głębia i uroda nielicznych ambitnych filmów (np. Kochanica Francuza Reisza).

V. Wnioski

 

Przejdź do przykładów

Musisz pokazać, że dobrze znasz dwudziestowieczne teksty kultury. Temat zakłada swobodę i subiektywność – sam wybierzesz utwory, o których będziesz pisać, ale ich lista musi być przemyślana. Przygotowując ją, weź pod uwagę:

  • rangę dzieł – wybierz naprawdę wielkie i wartościowe, pokaż, że umiesz je odróżnić od sezonowych bestsellerów;
  • ich problematykę i przesłanie – powinny być szerokie, zrozumiałe dla każdego. Przypomnij sobie książki (spektakle, filmy), które traktują o odwiecznych problemach egzystencjalnych i ukazują je ze współczesnej, XX-wiecznej perspektywy. Zwróć też uwagę na dzieła uczące… człowieczeństwa;
  • wartości artystyczne – ciekawe dzieło niekoniecznie musi być awangardowe, ale nie może naśladować innych utworów. Przywołaj książki (filmy, spektakle), w których widać oryginalność autora, pokaż mistrzostwo języka i stylu pisarza (reżysera), zwróć uwagę na gatunek. Czy utwór wpisuje się w już istniejący czy zapoczątkowuje nowy?

Uwaga!
Nie przywołuj zbyt wielu tekstów, bo to zamieni Twoją pracę w powierzchowną wyliczankę. Omów mniej utworów, ale niech będą one na tyle reprezentatywne, by zilustrować Twój stosunek do każdej ze sztuk.

 

Przykładowe rozwinięcie tematu

I. Rozważania wstępne

Żadna epoka nie stworzyła odbiorcom tak wielu różnorodnych możliwości obcowania z tekstami kultury, jak uczynił to wiek dwudziesty! Obok tekstów w najbardziej dosłownym znaczeniu – książek i znanego od wieków teatru w niedawno minionym stuleciu rozwinęła się trzecia, najmłodsza gałąź sztuki: film. Malkontenci narzekają na niski poziom współczesnej kultury – z tym zdaniem można by dyskutować, ale w jednym punkcie nie zgodzę się z nimi już na starcie: mamy większe niż nasi przodkowie możliwości wyboru drogi obcowania ze sztuką! Możemy wybrać taki sposób, który najpełniej współgra z naszą indywidualną wrażliwością.

II. Dlaczego lubię literaturę?

Jeżeli chodzi o mnie, to najbardziej lubię książki. Ich magię odkryłam już w dzieciństwie, gdy czytali mi rodzice, a ja wyobrażałam sobie postaci księżniczek, rycerzy, smoków i ich barwne przygody. Tak jest do dzisiaj.

Jako dorosła osoba sięgam po inną literaturę, ale w trakcie lektury moja wyobraźnia pracuje identycznie jak wtedy, gdy byłam przedszkolakiem. Żadna inna gałąź sztuki nie pobudza wyobraźni do tego stopnia! Spotkanie z ciekawą książką zawsze jest dla mnie niezwykłą, twórczą przygodą. Chociaż jej fabuła jest tworem pisarza, ostateczny kształt dziełu nadaje dopiero konkretyzacja w umyśle każdego czytelnika – mam więc prawo czuć się współtwórczynią czytanych książek.

Poza tym ważny jest dla mnie fakt, że przy lekturze nie ograniczają mnie żadne zewnętrzne okoliczności. Czytam, kiedy chcę i gdy mam taką potrzebę – mogę to robić niemal wszędzie: w autobusie, parku, pociągu. Nic i nikt nie dyktuje mi tempa, w jakim poznaję utwór literacki – mogę przerywać lekturę albo wracać do fragmentów, które szczególnie mi się podobają lub które nie od razu do końca rozumiem. W ten właśnie sposób czytałam jedną z moich ulubionych książek: Zamek Franza Kafki. Niemal od pierwszych akapitów tekst zrobił na mnie duże, choć mroczne i dziwne wrażenie. Nagle znalazłam się w ponurej, nieprzyjaznej okolicy: przede mną roztaczała się nieznana z nazwy wieś, a nad nią górowała zamkowa wieża. Jeszcze nie wiedziałam nic o mających tu rozegrać się wydarzeniach, a wyobraźnia już podpowiadała mi nastrój zagrożenia. Jak niebawem się okazało, do wsi, z polecenia mieszkającego w zamku hrabiego, przybył geometra. Jego postać niemal zupełnie pozbawiona jest indywidualnych rysów – nie ma nawet imienia i nazwiska, pisarz określa go jako K. Ma wykonać pomiary, ale podczas podróży zaginęli jego pomocnicy ze sprzętem, chce się więc spotkać z panem zamku, by prosić o następnych i omówić szczegóły czekającej go pracy. Ale te naturalne z punktu widzenia geometry oczekiwania okazują się niemożliwe do spełnienia. Hrabia porozumiewa się ze światem tylko przez swoich urzędników, wśród nich też obowiązuje sztywna hierarchia – z ważniejszymi można porozumiewać się tylko za pomocą listów! Zaczyna się ich wymiana. K. pełen jest nadziei, że uda mu się chociaż zobaczyć z prawą ręką hrabiego – Klammem. Walczy o tę możliwość, ale znowu wyrasta przed nim góra trudności.

I właśnie w tym miejscu ogarnęły mnie sprzeczne uczucia: książka, która zdążyła mnie już zaintrygować i wciągnąć – nagle zaczęła mnie bardzo męczyć. Udzieliło mi się pełne napięcia wyczekiwanie bohatera, zawładnęły mną jego emocje. Aby je złagodzić, musiałam często przerywać lekturę, ale nie mogłam jej definitywnie porzucić – ciekawa byłam, jak zakończą się zmagania K. Czy osiągnie cel? Gdy wydawało mi się, że powoli się do niego zbliża, nagle stawał przed barierą nowych niemożności. Kolejni sekretarze odsyłają go jeden do drugiego, zagubiony błąka się w przestrzeni, która nabiera rysów świata z sennego koszmaru. To nie zamek, lecz bezduszna machina, forteca! W wyobraźni widziałam labirynty przepastnych korytarzy i K., który na ich tle wydawał się maleńki jak zagubiony punkcik. Kafka tak sugestywnie opisał udręki śledzonego ustawicznie przez urzędników (wiedzą o każdym jego kroku!) bohatera, że zaczęłam się prawie z nim utożsamiać, odczuwać jego bezsilność i chłodne, nieprzyjazne zachowanie mieszkańców. Chwilami wydawało mi się, że to nie K., lecz ja jestem inwigilowana i śledzona! Dałam się uwieść nastrojowi, między mną a bohaterem książki narodziła się niezwykła, tajemna więź – na tym, moim zdaniem, polega magia literatury.

Ma ona jeszcze jedną niezwykłą cechę: jest sztuką, która jak żadna inna pozwala tworzyć pojemne, wieloznaczne metafory. Zamek czytany dosłownie jest powieścią o losach K., ale rozumiany szerzej jest parabolą (przypowieścią) o szerokim, ponadczasowym i uniwersalnym znaczeniu. Czy to metaforyczna historia o zbiurokratyzowanym państwie totalitarnym? Opowieść o wpisanym w ludzką egzystencję dramacie wzajemnego niezrozumienia? Bezsilności jednostki wobec każdej zorganizowanej grupy? Bezinteresownej wrogości? Dla mnie najistotniejszy jest jej sens egzystencjalny, ale interpretacji może być tyle, ilu czytelników. Podoba mi się to, że XX-wieczna literatura otwiera przed nami możliwość samodzielnego „dokańczania” dzieł.

Metaforyczny sens wyłania się także z mojej drugiej ulubionej książki – Dżumy Alberta Camusa, która kontynuuje gatunek powieści-paraboli. Tym razem znajdujemy się w Oranie. Miasto opanowała epidemia śmiertelnej choroby. Narasta panika. Każdy może stać się kolejną ofiarą. Ale zanim to nastąpi, jest jeszcze chwila, by podjąć desperacką próbę ratunku. Może postarać się o zezwolenie na wyjazd (w mieście obowiązuje kwarantanna)? Pogodzić się ze złem, powiedzieć sobie, że tak być musi, poddać się, nie stwarzać fałszywych nadziei sobie i innym? Camus – zwolennik egzystencjalizmu zgodnie z założeniami tego kierunku pozostawia swoim bohaterom swobodny wybór zachowania. Toteż w Dżumie spotykamy różne, często kontrastujące ze sobą postawy i motywacje. Lekarz, doktor Rieux, ani przez chwilę nie ma wątpliwości: z dżumą trzeba walczyć! Skoro wcześniej z takim samym oddaniem leczył i bogatych, i biednych, dlaczego miałby się poddać teraz, gdy jest szczególnie potrzebny? Zmagając się z epidemią, pracuje po dwadzieścia godzin na dobę, ale nie zamierza kreować się na bohatera. Zależy mu tylko na zachowaniu uczciwości, bo wierzy, że jedynie w ten sposób można przeciwstawić się złu. Pisarz czyni tę postać swoim porte-parole, wkłada w jej usta własne, piękne i prosto sformułowane przekonania, które często brzmią jak aforyzmy („Wszyscy ludzie, którzy nie mogą być świętymi i nie mogą zgodzić się na zarazę, starają się jednak być lekarzami.”). O ironio, w chwili, gdy epidemia jest prawie opanowana, Rieux przeżywa osobistą tragedię: umierają jego żona i przyjaciel Tarrou. Cierpi, ale zwycięstwo i tak należy do niego – w momencie próby pokazał, do jakiego poświęcenia zdolny jest człowiek! To imponująca postać, ale do mojej wyobraźni bardziej przemówili bohaterowie, którzy oprócz dżumy mieli dodatkowego wroga w postaci własnej słabości. Przybyły z Paryża dziennikarz Rambert od początku epidemii usilnie stara się o pozwolenie opuszczenia miasta. Czuje się tu obcy, nie wchodzi w związki z ludźmi, a w Paryżu zostawił dziewczynę! Ale gdy wreszcie otrzymuje upragnioną przepustkę, decyduje się pozostać. Nagle uświadamia sobie, że dżuma, którą przeżył z obcymi ludźmi, bardzo go do nich zbliżyła. Nie czułby się w porządku, gdyby teraz ich opuścił i był szczęśliwy, podczas gdy inni cierpią! Wątek Ramberta pokazuje, jak z egoisty można stać się człowiekiem współczującym i wrażliwym. Może warto zetknąć się ze złem, by pod wpływem zagrożenia doświadczyć takiej przemiany?

Ciekawą ewolucję przechodzi też ksiądz Paneloux, który na początku zachowuje całkowitą bierność – uważa dżumę za karę bożą, której należy się bez protestu poddać. Ale gdy widzi cierpienie małego dziecka, buntuje się i włącza w prace kolumny sanitarnej. To też ogromna zaleta literatury, że w różnych wariantach przypomina nam starą życiową prawdę, iż ludzka psychika nie jest monolitem, a człowiek zawsze może się zmienić, dojrzeć, zrobić coś dobrego dla innych. Nigdy nie jest na to za późno! W tej powieści tylko jedna postać jest od początku do końca zła: to przestępca Cottard, dla którego epidemia jest wygodnym schronieniem przed czekającym go aresztem. Nic dziwnego, że gdy się kończy i wszyscy szaleją z radości, on popełnia samobójstwo. Dżuma podkreślając, że w człowieku więcej „zasługuje na podziw niż na pogardę” jak każde wielkie dzieło literackie nie uczy łatwego optymizmu. Przeciwnie – ostrzega przed złem („każdy nosi w sobie dżumę” – choroba jest metaforą różnych jego postaci), ale pokazując poświęcenie przeciwstawiającego się mu człowieka, staje się piękną lekcją humanizmu.

Literaturę lubię także za to, że wnosi w moje zwyczajne życie piękno, urok, poezję. Odnajduję je zwłaszcza w wierszach, ale nie tylko. Tymi wartościami estetycznymi przepełniona bywa także i proza – odnalazłam je np. w Sklepach cynamonowych Brunona Schulza. Pisarz zaprasza nas na wycieczkę po świecie swoich wspomnień z dzieciństwa. Narrator, który jednocześnie jest głównym bohaterem, mówiąc o minionych wydarzeniach, stwarza rzeczywistość taką, jaka malowała się przed jego oczami, gdy miał kilka lat. Jestem w przedwojennym Drohobyczu, ale czuję się, jakbym nagle przeniosła się nie do tego kresowego miasteczka, lecz w scenerię z bajki lub snu. Schulz kreuje fantastyczną przestrzeń: przepastne podwórka, tajemne przejścia, podwójne ulice (opowiadanie tytułowe). Wybujała fantazja chłopca kreuje dodatkowy, trzynasty miesiąc, każe ojcu zamienić się w ptaka (kondora), przepełnia cały świat niewyobrażalnie bujną przyrodą i witalnością. Poezja i piękno obecne są na każdym kroku – nawet w zapełnionej warzywami kuchni i przy zwykłych domowych czynnościach. W ich wydobywaniu z codzienności pomaga Schulzowi niezwykły, pełen neologizmów język. Pisarz – jak dziecko – bawi się słowami, gromadzi podobne brzmienia, eksperymentuje („strychy, wystrychnięte ze strychów”). Awangardowa proza Schulza uświadomiła mi, że piękno często ukryte jest w powszedniości i… rzeczach pozornie brzydkich!

 

III. Co cenię w teatrze?

W mojej hierarchii sztuk tuż za literaturą sytuuje się teatr. Daje mi wzruszenia zupełnie innego rodzaju. Spektakl teatralny jest rodzajem sacrum: o oznaczonej porze w gmachu teatru, niczym w świątyni, gromadzą się ludzie spragnieni przeżycia duchowego. Zapada cisza i oto rozpoczyna się misterium: zebrani na czas przedstawienia zapominają o swoim prywatnym życiu, problemach i skupiają uwagę na rozgrywającej się właśnie akcji. W tym samym czasie przeżywają podobne emocje i z indywidualnych osób zmieniają się niemal w jeden organizm – publiczność. Dla mnie to prawdziwy cud! Wielkie dzieła teatralne, podobnie jak literatura, podejmują tematykę egzystencjalną i moralną, ale przekazują ją innymi technikami. Chociaż teatr też jest sztuką słowa i jego piękno odgrywa w nim ważną rolę, ma do dyspozycji jeszcze inne środki wyrazu: ruch, gest, mimikę aktora, scenografię, muzykę lub przeciwnie – ciszę.

Staram się możliwie często odwiedzać różne teatry i oglądać jak najwięcej przedstawień. Wiele z nich to spektakle naprawdę ciekawe (chociażby Operetka oraz Ślub Gombrowicza wystawione przez Jerzego ­Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym czy Bzik Tropikalny Witkiewicza z Teatru Rozmaitości), ale rzadko zdarza się, aby przedstawienie wywarło na mnie tak silne wrażenie, jak wystawiona w tym sezonie przez Antoniego Liberę w warszawskim Teatrze Dramatycznym inscenizacja Czekając na Godota Samuela Becketta. Dzieło prezentuje nurt teatru minimalnego (eksperymentalny kierunek dążący do uproszczenia formy, ograniczający nie tylko środki sceniczne, ale rezygnujący nawet z rozbudowanej akcji na rzecz wyeksponowanej warstwy filozoficznej) – nic dziwnego, że zasiadłam przed… niemal pustą sceną. Scenografię tworzyła przecinająca ją droga, a na środku stało drzewo. Ta ascetyczna przestrzeń wprowadziła mnie w nastrój skupienia, a rozwijające się na jej tle wypadki jeszcze go spotęgowały.

O czym traktuje sztuka? O tragizmie ludzkiej egzystencji, niemożności znalezienia równowagi między istniejącym w nas pierwiastkiem duchowym a cielesnością, nietrwałości dokonań naszej kultury, wreszcie – nadziei i wierze. Tematy odwieczne, ale jakże nam wszystkim bliskie i jak nowatorsko podane!

Sztuka obfituje w symbole: każdy, nawet najskromniejszy element ma znaczenie wykraczające daleko poza dosłowność. Np. opozycja między cielesnością a duchowością pojawia się już na poziomie imion bohaterów (Vladimir Didi – gra go Orzechowski): z rosyjskiego władca świata – reprezentuje intelekt, Estragon (Gogo – Gajewski) – nazwa przyprawy kuchennej – biologizm. Obydwaj spotykają się co wieczór przy drodze (symboliczny wytwór człowieka) pod drzewem, aby czekać na Godota. Owa tajemnicza postać (imię kojarzy się z angielskim słowem „god” – Bóg), która nie pojawi się do końca sztuki, ma im powiedzieć, co robić, by ich życie stało się lepsze, wartościowsze, ciekawsze. Świat na scenie pogrąża się w ciemności i już wiadomo, że Godot i tym razem nie przyjdzie. Przyjaciele są zawiedzeni, ale umawiają się na następny dzień: jutro też będą czekać! Kimkolwiek byłby Godot: rzeczywiście Bogiem, mądrzejszym niż inni człowiekiem czy tylko ideą, warto na niego czekać, bo sama wiara w to, że nadejdzie, jest schronieniem przed lękiem istnienia, egzystencjalnym bólem i nadaje ich życiu sens.

Ta piękna, przejrzysta i – wbrew pierwszemu wrażeniu – nie do końca pesymistyczna metafora ludzkiego losu mimo niełatwej nowatorskiej formy od lat wzbudza entuzjazm widzów. Tak było i tym razem. Wszyscy w skupieniu chłonęliśmy padające ze sceny słowa, a spektakl zakończyła długa owacja na stojąco. Moim zdaniem brawa należały się wszystkim występującym aktorom, ale najciekawszą kreację stworzył Kondrat, który grał ­Lucky’ego – ukazał go zupełnie inaczej, niż sugeruje dramat ­Becketta. Jego Lucky jest bardziej wyciszony, spokojniejszy i w moim odczuciu przydaje tej inscenizacji głębi. Z przedstawienia wyszłam poruszona, przepełniona poczuciem wspólnoty z innymi ludźmi (wszyscy przeżywamy podobne lęki egzystencjalne i podobnie na nie reagujemy) i bardzo zadowolona, że mogłam z bliska obserwować grę znakomitych aktorów.

 

IV. Dlaczego nie przepadam za kinem?

Nie przepadam natomiast za kinem. W moim odczuciu jest ono zbyt dosłowne. Film, który operuje gotowym obrazem, zabija wyobraźnię. Po co mamy ją wysilać, skoro wszystko dostajemy gotowe?

W kinie, już jako konkretnym miejscu, próżno by szukać nastroju, jaki panuje w teatrze. Przez widownię czasem przebiegnie śmiech albo gwizd, ale nie ma tu tak silnego poczucia wspólnoty. Czy dlatego, że to, co oglądamy, nie rozgrywa się na naszych oczach, nie staje się tu i teraz, a zostało tylko gdzieś wcześniej zapisane na plastikowej taśmie?

W ubiegłym roku zwabiona magią nazwiska reżysera i rangą sfilmowanego dzieła zdecydowałam się obejrzeć Pana Tadeusza Andrzeja Wajdy. Z kina wyszłam rozczarowana: przeszkadzały mi zbyt pospiesznie podawane dialogi, film wydał mi się zbyt hałaśliwy i efekciarski, a jego jedyną zaletę stanowiły rzeczywiście piękne pejzaże. Obiecałam sobie wtedy, że będę omijała ekranizacje wielkiej literatury.

Przypadkowo tę obietnicę złamałam, obejrzałam Kochanicę Francuza w reżyserii Reisza i… jestem nią zachwycona! To wyjątkowy film: głęboki, wartościowy, nie starający się wiernie adaptować powieści Johna Fowlesa, a jednocześnie zachowujący jej nastrój i klimat. Akcja rozgrywa się w wiktoriańskiej Anglii i opowiada o zakazanej miłości ubogiej guwernantki i baroneta. Ale nie jest to łzawy melodramat, lecz opowieść o poszukiwaniu własnego miejsca w życiu, wierności własnym uczuciom, honorze. Fabułę książki przerywają fragmenty autotematyczne (o technikach powieściowych). Reisz wpadł na doskonały pomysł, aby też posegmentować fabułę, ale w filmie fabułę przerywają fragmenty opowiadające o losach współczesnych aktorów, którzy poznali się na planie Kochanicy i też – wbrew okolicznościom – pokochali. W obydwie pary wcielili się ci sami wykonawcy: Meryl Streep (XIX-wieczna Sara i współczesna Anna) oraz Jeremy Irons (wiktoriański Charles i dzisiejszy Mike).

Dodany przez reżysera wątek nie jest tylko efektownym ozdobnikiem – pokazuje, że miłość niezależnie od epoki, w jakiej ją przeżywamy, jest wielką potęgą, ma siłę, by pokonać konwenanse, lecz jednocześnie może człowieka zranić i unieszczęśliwić. Film zdumiewa delikatnością i wyciszeniem, obraz nie jest natarczywy, nie tłumi dialogu – przeciwnie: doskonale z nim współgra, ujmuje malarskością, stonowaniem, urokiem nadmorskiego krajobrazu. Ten film poleciłabym wszystkim, którzy szukają piękna i… punktu wyjścia dla własnych refleksji.

V. Wnioski

Zdaję sobie sprawę, że wyrażone przeze mnie opinie są bardzo subiektywne. Można mi zarzucić, że w swoich upodobaniach jestem konserwatystką, widząc plusy nowoczesności, nie wychodzę jej naprzeciw. W jakiejś mierze jest to na pewno prawda, ale jak wszyscy ludzie mam prawo do własnego zdania. Mam nadzieję, że udało mi się precyzyjnie je przekazać i… pozyskać kilku nowych zwolenników dla mojej hierarchii sztuk.

 

Przykładowe argumenty za kinem:

  • specyficzny język ruchu i obrazu, dynamika;
  • nowoczesność, możliwość wykorzystania najnowszych zdobyczy techniki, np. technik komputerowych, efektów specjalnych;
  • możliwość łączenia najnowszych zdobyczy techniki z magią słowa, scenografii, muzyki, plastyki, podobnie jak w teatrze, ale efektowniej i na większą skalę, swobodniejsze operowanie obrazem i dźwiękiem;
  • monumentalność (tylko tu możliwe są takie efekty specjalne, sceny zbiorowe itd.);
  • intymność przekazu (dzięki np. możliwościom sztuki operatorskiej, zbliżeniom – na filmie lepiej niż np. w teatrze możemy obserwować mimikę aktorów), a przez to tak sugestywne odtwarzanie rzeczywistości, że sami czujemy się uczestnikiem akcji.

 

Zobacz:

Tematy z książką

Książka – cytaty

Jak pisać o… Książka, której nie lubię

https://aleklasa.pl/gimnazjum/c268-prace-pisemne/praca-domowa-jezyk-polski/wyjasnij-pojecie-adaptacja-filmowa-podaj-co-najmniej-piec-tytulow-ksiazek-ktore-zostaly-sfilmowane

https://aleklasa.pl/gimnazjum/c268-prace-pisemne/praca-domowa-jezyk-polski/scharakteryzuj-ulubionego-bohatera-filmowego