Kultura masowa – godna zachwytu czy potępienia. Wypowiedz się na podstawie własnych doświadczeń czytelniczych i filmowych.
Kolorowe ściany i stoliki w Pizza Hut, jednorazowe opakowania z Burger Kinga i McDonald’sa, kolorowe gazety karmiące się plotkami i sensacją, książki jednorazowego użytku, obliczone tak, by przeczytać je podczas podróży i wyrzucić do najbliższego kubła, filmy produkowane z myślą o szerokim kręgu odbiorców, tasiemcowe, kiczowate seriale, ale także Mona Liza namalowana na pudełku czekoladek, arcydzieło muzyki klasycznej przerobione na rozrywkowy utwór czy poruszająca książka sprzedająca się w milionach egzemplarzy… To wszystko wrzucamy do jednego worka „kultury masowej”.
Film obliczony na sukces kasowy to produkt kultury masowej. Powstaje często w wyniku czystej kalkulacji producenta: to on decyduje o kształcie artystycznym, kosztach, obsadzie (koniecznie gwiazdy!); reżyser staje się postacią drugorzędną, trudno wyobrazić sobie „masowe kino autorskie”.
Do kultury masowej zalicza się niewątpliwie polska czy brazylijska telenowela, serial zaspokajający potrzeby „nałogowców telewizji”, poszukujących łatwych wzruszeń, roniących łzy przy byle okazji, przywiązujących się do opowiadanej historii i bohaterów. A bestseller? Książka trafiająca w gust masowego odbiorcy to na ogół kryminał lub częściej romans (np. słynny harlequin) albo powieść sensacyjna. W Polsce to również powieści kilku poczytnych autorów: Whartona, Carrolla, Coelho, ostatnio Helen Fielding.
No i oczywiście plotkarska prasa, karmiąca się ślubami i rozwodami gwiazd, narodzinami dzieci (najchętniej nieślubnych!) polityków, aktorów, wokalistów.
Zbrodnie, seks lub sielankowe życie sławnych ludzi z domieszką opowieści „z życia wziętych” wypełniają strony najchętniej kupowanych tytułów, najchętniej czytanych książek. W kinie najwięcej zarabia się na superprodukcjach pełnych efektów specjalnych albo… filmach o Polsce udającej Amerykę (np. kino Pasikowskiego).
Są jeszcze popularne teleturnieje i konkursy audiotele, w których wybrańcy losu mogą wygrać pralkę, samochód albo… miliard. Sprawdzają raczej szczęście niż wiedzę uczestników, budzą emocje wśród widzów na zasadzie identyfikacji: „mógłbym być jednym z nich”.
Nie można też zapomnieć o programach talk show, z których dowiadujemy się o intymnych przeżyciach zwyczajnych ludzi, zaglądamy do sypialni gwiazd, polityków lub przeciwnie – naszych sąsiadów.
No i jeszcze reklamy – żywioł, który pochłania nas, chcemy czy nie – i zalewa falą obietnic, luksusowego, szczęśliwego życia.
To wszystko znamy z autopsji. To wszystko krytykujemy. Tego się niekiedy wstydzimy (nie w każdym środowisku bez zażenowania wyjmiemy z torby harlequina, nie lubimy, kiedy z torby wystaje nam plotkarska gazeta).
Ale jednak… oglądamy seriale, kupujemy bestsellery, chodzimy do kina na filmy z Julią Roberts, Hugh Grantem i Robinem Williamsem.
Nasze babcie z rozrzewnieniem czytały Znachora i Trędowatą, choć krytycy uznali, że to kicz. My mamy swoich „Znachorów” i „Trędowate”.
To wszystko jest nam potrzebne. Z jakiegoś powodu jest.
Sadzę, że nie warto lekceważyć powodów, dla których tysiące ludzi czytają Whartona, Carrolla czy Helen Fielding. Zwłaszcza że do tych ludzi niejednokrotnie należą nasi znajomi i my sami.
Warto przeanalizować pomysły badaczy kultury śledzących mechanizmy rządzące kulturą masową. Ale warto też zastanowić się nad sobą: czy na pewno jestem kimś gorszym, bo czytam Coelho i Musierowicz, a nie Dostojewskiego?
Czy mam ciągle żyć w przeświadczeniu, że wszyscy wybieramy źle, głupio, strasznie?
Warto wiedzieć, owszem, co grozi odbiorcy kultury masowej. Warto jednak zastanowić się również, co grozi odbiorcy kultury wysokiej. Należałoby też zadać sobie pytanie, czy to, że coś się dobrze sprzedaje, paradoksalnie świadczy o tym, że jest złe, godne potępienia, wstydliwe.
Może powinnam zaakceptować w sobie to, że kupuję bestsellery, staję w kolejce po autograf Whartona, czytam z wypiekami kolejną część pamiętnika Bridget Jones albo Jeżycjady, przeglądam (choćby w kiosku) gazetę z plotkami o gwiazdach, oglądam w telewizji popularny talk show czy teleturniej?
Zacznijmy jednak od zagrożeń, które zdaniem badaczy kultury czyhają na odbiorcę kultury masowej.
Ortega y Gasset – autor Buntu mas zarzucał współczesnej kulturze, że jest tworzona na potrzeby ludzi przeciętnych:
Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swojej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym.
W Ameryce Północnej powiada się: być innym to być nieprzyzwoitym. Masa miażdży na swojej drodze wszystko to, co jest inne, indywidualne, szczególne i wybrane.
Co z tego wynika? Współczesne społeczeństwo, oparte na bezimiennej masie, dostosowuje sztukę do potrzeb ludzi przeciętnych. Zastąpienie grupy wybrańców tłumem, elitarności sztuki jej powszechną dostępnością prowadzi, zdaniem Ortegi y Gasseta, do stłumienia głosu jednostek wybitnych i „nagłośnienia” potrzeb przeciętniaków.
David Riesman nazwał sięganie po kulturę masową sposobem przystosowania się, identyfikacji z grupą.
Poważny zarzut wytoczył kulturze masowej Ernest Van den Haag:
Tak jak senne marzenie, kultura popularna zniekształca ludzkie doświadczenie, aby wyciągnąć z niego „satysfakcję zastępczą” albo uspokojenie. Tak jak senne marzenie, ukazuje ona „złudzenie przeciwstawione rzeczywistości”. Z tego to powodu „sztuka” popularna nie jest zdolna dać zaspokojenia. I wszystko w kulturze popularnej pozostawia człowiekowi niewyraźne poczucie niezaspokojenia, ponieważ tak jak sztuka popularna, daje ona tylko „zaspokojenie zastępcze” , i tak jak marzenie senne odrywa od życia i nie daje rzeczywistego zaspokojenia.
Zbierzmy więc zarzuty przeciwko kulturze masowej: schlebianie przeciętnym gustom, zabijanie indywidualności, szerzenie konformizmu (przystosowanie do grupy), sprowadzenie roli sztuki do funkcji rozrywkowych, proponowanie człowiekowi „satysfakcji zastępczej” zamiast prawdziwej (którą dać może tylko sztuka przez duże S).
Myślę jednak, że warto znaleźć też argumenty „za” kulturą masową, argumenty broniące nas wszystkich, którzy ulegają jej urokowi i sile.
Zagorzali krytycy kultury masowej zakładają, że przeciętność jest czymś złym i wstydliwym, umiejętność przystosowania się i identyfikacji z grupą jest czymś niewłaściwym. A przecież to bardzo ważne czynniki decydujące o naszym powodzeniu w życiu prywatnym, pracy, układach towarzyskich. Warto dbać o swą indywidualność, wzbogacać własne wnętrze, ale czyż nie jest sztuką umiejętność porozumienia się z innymi ludźmi? Szukanie wspólnego mianownika nie jest chyba niczym złym. Każdy z nas ma potrzebę powiedzenia sobie: jestem normalny, taki jak inny. I tę właśnie możliwość identyfikacji daje kultura masowa.
Drugi zarzut: sprowadzanie sztuki do funkcji rozrywkowych. Rozrywka, nie da się jednak tego ukryć, jest w naszym życiu czymś niebywale ważnym, i nie widzę powodów, byśmy mieli się jej pozbawiać.
Znani pisarze i krytycy tworzą dla rozrywki (a może także ze względów finansowych) komercyjne dzieła. Trudno sądzić, że oni, wyrafinowani znawcy sztuki, działają na szkodę sztuki. To byłoby nielogiczne. Za brzmiącym obco pseudonimem Joe Alex kryje się znany tłumacz literatury anglojęzycznej (m.in. Szekspira!) Maciej Słomczyński, Andrzej Szczypiorski napisał kryminał. Czyżby działali na szkodę literatury?!
Helen Fielding, autorka superpopularnego ostatnio Dziennika Bridget Jones, napisała też kiedyś ambitną powieść o kobiecie samodzielnie prowadzącej obóz dla uchodźców w Afryce. Czyżby i ona sprzeniewierzyła się teraz literaturze?
Wreszcie zarzut trzeci: kultura masowa nie daje spełnienia, lecz „satysfakcję zastępczą” czy uspokojenie.
Czyż uspokojenie nie jest wartością? Kultura masowa niejako godzi nas ze światem, pokazuje: wszyscy mamy wspólne problemy, radźmy sobie z nimi, i tak warto żyć. Zawiera też często większą niż kultura wysoka dawkę humoru, przekonuje, że żyć warto i w tym pomaga. W istocie ułatwia to, co i tak na własną rękę robi każdy człowiek: godzi człowieka z każdym dniem, pozwala wierzyć w jutro, spokojnie na nie czekać. Czyż to naprawdę nie jest wartością?
Życie ludzkie nie składa się przecież jedynie ze smutnych doświadczeń, również z radosnych.
Nasze codzienne funkcjonowanie polega na godzeniu się z cierpieniem i śmiercią, na dostrzeganiu dobrych stron rzeczywistości. Niekiedy zapominali o tym egzystencjaliści czy Franz Kafka. A przecież życie nie jest tylko nieznośne – niekiedy (choć nie zawsze) udaje się to pokazać wielkiej literaturze i filmowi (np. Hrabalowi, Benigniemu), często udaje się to odmalować w bestsellerach.
A teraz konkretne przykłady.
Chorym ludziom trudno byłoby polecić książki genialnych niewątpliwie pisarzy, ale też największych pesymistów literatury – Kafki czy Dostojewskiego. Łatwiej podsunąć im pełną humoru Chmielewską, pogodzonego z życiem Whartona albo optymistycznego Coelho.
Sami odruchowo sięgamy po takie książki. To, że coś jest bestsellerem, nie znaczy tylko (w ogóle nie musi znaczyć), że jest artystycznie kiepskie.
Bestseller to często książka, która pomaga żyć wielkiej liczbie ludzi, dotyka jakichś ich ważnych problemów.
Owszem, kształtuje się potrzeby ludzi tak, by kupowali produkty sprzyjające masowym gustom. Jak jednak udowodnić, że bestseller nie trafia również w autentyczne zapotrzebowania ludzi? Czy tylko dlatego, że jest sprzedawany w tysiącach egzemplarzy, musimy zakładać, że pokazuje jedynie wypreparowaną na zamówienie wielkich koncernów wydawniczych czy filmowych rzeczywistość?
Miliony kobiet na całym świecie identyfikują się z Bridget Jones.
Sama autorka tej książki przyznaje, że nie jest aż tak monotematyczna jak jej bohaterka, przyznaje jednak również, że do napisania powieści-dziennika zainspirowały ją… sytuacje z własnego życia.
W tym po części odindywidualizowanym i płyciutkim bestsellerze dostrzeżemy także tolerancję dla inności, sposoby na chandrę i borykanie się z samotnością, swoistą pochwałę niezaradności, zaprawioną humorem i autoironią. Helen Fielding to taki Woody Allen dla kobiet, pocieszający niezaradne, inteligentne „nieudacznice”, serwujący czytelniczkom arcyśmieszne i arcyzwyczajne sytuacje z codziennego życia, które przytrafiają się każdej z nas.
Z kolei Wharton – kolejny bijący rekordy popularności w Polsce „autor masowy” serwuje nam porcję „opowieści rodzinnych”. Możemy w nim dostrzec sąsiada-gawędziarza, który opowiada nam historię swojego życia. Czasami nas męczy, czasami ciekawi, czasami intryguje. Opowiada o interesujących nas, dotyczących wszystkich sprawach: miłości, przyjaźni, urządzaniu mieszkania, zarabianiu pieniędzy, wychowywaniu dzieci, opiece nad starymi rodzicami, odpoczynku. Opowiada o zagrożeniach: zdradą, biedą, brakiem wolności. Daje swój przepis na życie: szczęście rodzinne i wolność.
Jego książki bywają banalne jak życie, niekiedy intrygują, gdy w przekonujący sposób pokazane w nich zostają kompleksy i tragedie ludzkie (Spóźnieni kochankowie, Ptasiek). Czasami straszą kiczem (zmarła staruszka wyniesiona na dzwonnicę w Spóźnionych kochankach), czasami wzruszają.
Coelho eksploatując znane schematy i motywy (podróż), nawiązując do tradycji biblijnej (stylizacja w Alchemiku), przekonuje nas wciąż, że warto żyć. Czasem robi to w mniej, czasem bardziej banalny sposób, jednak jego powieści, co tu kryć, dają zastrzyk nadziei. Trudno się go pozbawiać.
Musierowicz nie sposób odmówić znakomitego wyczucia tego, co dzieje się w Polsce, no i poczucia humoru. Jej bohaterowie komentują najnowsze zdobycze kultury wysokiej (filmy, książki), z równą powagą rozprawiają o sztuce i gotują pyszności. Jeżycjada pozbawiona jest wulgarności, mówi o codziennych problemach zwyczajnie, przedstawia świat niezbyt brutalnie i optymistycznie, jest rodzajem sielanki o współczesnym życiu rodzinnym. Można jej sporo zarzucić (idealizuje rzeczywistość, jak to sielanka), ale wizyta w świecie Borejków to naprawdę odpoczynek, świetna zabawa i garść doskonałych obserwacji współczesnej rzeczywistości.
Trudniej już bronić seryjnych harlequinów czy kryminałów nie noszących żadnego piętna indywidualizmu. Można jednak traktować kryminały jak łamigłówki, ich czytanie jak rozwiązywanie krzyżówek. Badacze kultury twierdzą też, że lubimy powtarzalność, bo daje nam ona poczucie bezpieczeństwa, lubimy poruszać się w dobrze znanej scenerii.
Jakie z tego wszystkiego płyną wnioski?
Nasze życie niewątpliwie nie jest telenowelą ani harlequinem. Harlequin ani telenowela nie oddają wielu niuansów naszych zachowań, kompleksów. Ale niektóre oswajają. Jakimże osiągnięciem są np. kasowe filmy o gejach czy chorych na AIDS (Philadelphia), samotności (Samotnicy czy ostatnio Dziennik Bridget Jones).
Bestsellery i seriale zaspokajają nasze głębokie potrzeby: identyfikacji z grupą, rozrywki, dają poczucie bezpieczeństwa, pomagają optymistycznie spojrzeć na świat. Optymistycznie to nie znaczy nierealnie.
Czasem patrzymy na świat arcypoważnie, czasem z przymrużeniem oka.
Część wielkiej literatury daje nam jedynie arcypoważne, pesymistyczne (też nieprawdziwe!) spojrzenie na rzeczywistość. Aby żyć, musimy od czasu do czasu łyknąć dawkę optymizmu, by innym razem przejąć się losem Józefa K. czy Syzyfa.
Jestem w stanie zgodzić się z Ernestem Van den Haagiem, iż „kiedy kultura popularna odgrywa w życiu główną rolę, miały (lub mają) miejsce istotne stłumienia…”.
Jeśli jednak powiedziało się A, należy powiedzieć B. Świat nie wygląda jak w harlequinie, nie wygląda też jednak tak jak w utworach Camusa.
Jeśli ktoś czytałby wyłącznie utwory Dostojewskiego, trudno byłoby mu żyć, może nawet powinien od razu popełnić samobójstwo.
Dlatego warto czytać Helen Fielding ze świadomością, że istniał też Franz Kafka (i Jane Austen – bo autorka Dziennika Bridget Jones twierdzi, że na schematach Jane Austen opiera swoje powieści!). I odwrotnie – warto umieć odłożyć Dostojewskiego, by poczytać Helen Fielding…
Trudno zarzucać kulturze masowej, że jest nieautentyczna, skoro w wysokonakładowych książkach Whartona czy Fielding odnajdujemy jednak sytuacje z życia, nasze problemy, radości i smutki (a nawet niektóre nasze kompleksy, podobnie jak w utworach z najwyższej półki).
Bestseller nie musi oznaczać złej książki, może oznaczać książkę, która pomaga ludziom żyć i nie jest tylko powielaniem schematu. Nie musi też spłycać wszystkich problemów. O kłopotach z rajstopami nie pisze się w niejednym arcydziele, a pisze w Dzienniku Bridget Jones. I dlatego jest kupowany.
To, co się dobrze sprzedaje, jest potrzebne, i często bardziej godne zachwytu niż potępienia. Może warto też czasem, wbrew narzekaniom snobów, przychylniejszym okiem spojrzeć na kulturę masową i mniej wstydzić się już czytanej w pociągu książki czy gazety?
Wśród bestsellerów znajdują się także perełki. A choć trudniej bronić pewnych seryjnych produktów, w których dopatrzyć się nie można już niczego poza schematem, warto czasem przyznać czytelnikowi kryminałów prawo do czystej i bezmyślnej rozrywki, a widzowi telenoweli prawo do identyfikacji z bohaterem, ekscytowania się powikłanymi losami postaci, wreszcie prawo do spotkań z tymi samymi wciąż, wymyślonymi, ludźmi z ekranu (potrzebujemy powtarzalności i przewidywalności, to daje nam poczucie bezpieczeństwa).
Kultura wysoka daje często człowiekowi możliwość potwierdzania swojej indywidualności, podkreślania własnej odrębności. Kultura masowa, choć często pozwala walczyć z kompleksami (Dziennik Bridget Jones, Philadelphia, Spóźnieni kochankowie), daje też możliwość identyfikowania się z grupą, podkreślania tego, co wspólne. Kultura wysoka często pokazuje nam przerażające oblicze świata, masowa – radosne (choć te podziały nie przebiegają w sposób tak oczywisty).
Aktorem i reżyserem, który świetnie balansuje między dwoma obszarami kultury, jest Jerzy Stuhr, który obszernie pisze o tym w swojej ostatnio wydanej artystycznej autobiografii Udawać naprawdę. Grał w przejmujących, dramatycznych filmach Kieślowskiego, takich jak Amator czy Wodzirej, ale również w komediach Machulskiego, takich jak kultowa Seksmisja. Wniósł światełko humoru do Dekalogu Kieślowskiego. Może warto przytoczyć w tym miejscu opinię samego reżysera Trzech kolorów – Krzysztofa Kieślowskiego o Seksmisji. Otóż przyznał on kiedyś w rozmowie ze Stuhrem, że puszcza sobie w domu z żoną kawałki tego filmu, gdy jest śmiertelnie znużony i pesymistycznie nastawiony do świata.
Tak więc kultura masowa była potrzebna nawet tak wielkiemu artyście jak Kieślowski. Nie bądźmy więc bardziej papiescy od samego papieża. Tłumaczowi Szekspira nie przyniosło ujmy pisanie kryminałów. Helen Fielding była w stanie napisać zarówno dzieło ambitne, jak i bestseller. Kieślowski oglądał Seksmisję.
I jeszcze jedno: nie ma przecież wyraźnych granic między kulturą wysoką a masową. Czesław Miłosz dopatrzył się wartości w odsądzanej niegdyś przez krytyków od czci i wiary twórczości Rodziewiczówny. Obecnie czytamy i oglądamy ze snobizmem sztuki komediopisarzy – klasyków, niegdyś komedia uznawana była za gatunek niższy.
Filmy Benigniego czy Woody’ego Allena, niewątpliwie zaliczane do kultury wysokiej, czerpią jednak garściami z gatunków „niższych”: komedii, burleski.
Baz Luhrmann nakręcił niezwykle udany film Romeo i Julia „w stylu MTV” – w tytułowej roli obsadził Leonarda DiCaprio – gwiazdę Titanica.
Moim zdaniem, pogoń za kulturą wysoką i histeryczne odcinanie się od kultury masowej to snobizm i ignorowanie własnych potrzeb, takich jak potrzeba rozrywki czy identyfikacja z grupą. Ograniczenie się do kultury masowej, eliminowanie ze swojej listy lektur dzieł Kafki czy Dostojewksiego to odcinanie się od korzeni, zacieśnianie horyzontów umysłowych, zubażanie swojego wnętrza…
Zobacz: