Dziwny przybysz

Nudny poranek na oddziale psychiatrycznym jednego ze szpitali w zachodnich Stanach Zjednoczonych. Osowiali pacjenci siedzą pod ścianami świetlicy, leniwie grają w karty, rozwiązują łamigłówki. Jak co dzień, czekają, aż coś się wydarzy. Zazwyczaj nie wydarza się nic. Aż do tego ranka.

Tego ranka bowiem na oddział przybywa nowy pacjent. Pierwszą rzeczą, jaką pensjonariusze słyszą, zanim go jeszcze zobaczą, jest jego śmiech. Donośny, tubalny, spontaniczny i pełen energii śmiech, który wypełnia smutne szpitalne korytarze, sypialnie, łazienki i gabinety zabiegowe. Nigdy jeszcze takiego śmiechu na oddziale psychiatrycznym nie słyszano. A i nowy przybysz nie jest zwyczajnym pacjentem.

Wielka Oddziałowa

Najważniejszą na oddziale osobą jest panna Ratched, przełożona pielęgniarek, nazywana przez pensjonariuszy Wielką Oddziałową. To ona właśnie, wyniosła i opanowana, zawsze w nienagannie czystym i sztywnym od krochmalu szpitalnym fartuchu, z zimnym uśmiechem na twarzy, włada niepodzielnie całym oddziałem. Od niej zależy przebieg terapii, rozkład zajęć, prawa pacjentów i to, czy któryś z nich zostanie uznany za wystarczająco „zdrowego”, by uzyskać wypisanie, albo też wystarczająco „szalonego”, by skierować go na oddział furiatów, poddać elektrowstrząsom bądź zabiegowi lobotomii (amputacji części mózgu).

Pensjonariusze są przez nią ubezwłasnowolnieni i zastraszeni, Oddziałowa dąży do całkowitej kontroli wszystkich aspektów ich życia. Cenzuruje ich korespondencję, nakłania do donosicielstwa i otępia silnymi dawkami leków uspokajających. Wykorzystując ich słabości i pogłębiając kompleksy, odbiera im godność i wiarę w siebie, znęca się psychicznie, czyniąc z nich jednostki całkowicie zależne od jej woli i niezdolne do buntu. Przy pomocy sadystycznych sanitariuszy sprawuje na oddziale prawdziwe rządy terroru.

Pacjenci, z których prawie wszyscy przebywają na oddziale dobrowolnie, znoszą to bez sprzeciwu. Większość z nich trafiła tu nie dlatego, że cierpieli na jakieś poważne schorzenie, ale z powodu swych kompleksów, słabości charakteru, braku samoakceptacji i trudności w znalezieniu sobie miejsca w normalnym życiu. Szpital jest dla nich przystanią, ucieczką od normalnego, trudnego i okrutnego czasem życia, tu mogą złożyć swoje problemy na barki lekarzy specjalistów i z naiwną ufnością oczekiwać „wyleczenia”. Sytuacja ta daje im swoiste poczucie bezpieczeństwa. I dlatego się nie buntują, dlatego poddają się szykanom Oddziałowej bez szemrania.

Bunt

Ale wszystko się zmienia tego ranka, kiedy na oddział przybywa nowy pacjent. Nazywa się Randle Patrick McMurphy. Jest symulantem, udaje chorobę psychiczną, by uniknąć więzienia, w którym musiałby odsiedzieć wyrok za pobicie. Ma bogatą przeszłość kryminalną – był wielokrotnie aresztowany za udział w bójkach, nielegalny hazard, nierząd. Jest słabo wykształcony, gruboskórny, zaczepny, niepokorny, porywczy, bywa brutalny, nie jest w stanie podporządkować się żadnej dyscyplinie, nałogowo uprawia hazard. Krótko mówiąc, jest to indywiduum podejrzane i nie budzące na pierwszy rzut oka ani zaufania, ani sympatii. A jednak to on właśnie pomoże pensjonariuszom odzyskać wiarę w siebie i powrócić do normalnego życia, on wyzwoli ich od własnych słabości i zdobędzie się dla nich na najwyższe poświęcenie.

Od razu, od chwili swego przybycia, wypowiada Oddziałowej i jej porządkom wojnę. Ignoruje regulamin, kpi sobie z zarządzeń personelu, krytykuje metody terapii i podważa autorytet panny Ratched. Kilka razy udaje mu się nawet wyprowadzić ją z równowagi. Pacjenci widzą w nim swego przywódcę i stają po jego stronie. Zostaje niekoronowanym królem oddziału. Po kilku spięciach wydaje się, że Oddziałowa dała za wygraną. McMurphy świętuje już swe łatwe i szybkie zwycięstwo. Nie wie jeszcze, jak bardzo się myli.

Kombinat

Albowiem nie z samą Oddziałową, ani nawet z całym personelem szpitala przyszło McMurphy’emu walczyć. Jego prawdziwy wróg jest o wiele potężniejszy i groźniejszy, wszechobecny i nieuchwytny zarazem. Wódz Bromden, pół-Indianin, jeden z chorych, a jednocześnie narrator powieści, określa go mianem Kombinatu.

W chorobliwych wizjach cierpiącego na schizofrenię Wodza Kombinat jawi się jako potężna organizacja dążąca do „wyregulowania całego świata”, jej władza rozciąga się na całe społeczeństwo. Dla Wodza Kombinat jest właściwie tożsamy z nowoczesną cywilizacją. Jego celem jest uniformizacja, standaryzacja i totalna kontrola nad wszystkimi obywatelami. To Kombinat określa dozwolone sposoby życia, decyduje o tym, jak powinno się mówić, myśleć, żyć. Każdy powinien być całkowicie przewidywalny i dopasowany do wzorca. Tych, którzy do niego nie pasują, którzy są nieprzydatni dla systemu, kieruje się na leczenie, które w gruncie rzeczy polega na dostosowywaniu ludzi do ogólnie przyjętych norm.

Świat widziany oczami Wodza jest mocno zniekształcony, jakbyśmy go oglądali w krzywym zwierciadle, powieściowa rzeczywistość jest groźna, groteskowa, kojarzy się z horrorem lub koszmarnym snem. Ale przecież w podobny sposób, tyle że bez ekspresjonistycznych deformacji, widzą ów świat również inni bohaterowie Lotu nad kukułczym gniazdem. Zasadę, iż to społeczeństwo narzuca jednostkom swe normy i ono decyduje, kto jest normalny, a kto nie, że leczenie to w gruncie rzeczy dostosowywanie pacjentów do panujących standardów, potwierdza nawet sam prowadzący terapię lekarz.

A co z tymi, którym udaje się zakończyć leczenie i wyjść ze szpitala z certyfikatem „normalności”? Wódz nie ma złudzeń co do skutków stosowanej na oddziale terapii. Dla niego człowiek „wyleczony” jest martwym, pozbawionym własnych myśli i uczuć automatem, trybem w wielkiej machinie konsumpcyjnego społeczeństwa.

Trybem w machinie jest również Wielka Oddziałowa, nawet jej nazwisko – Ratched – przywodzi na myśl słowo „ratchet”, co po angielsku oznacza „koło zębate”. Nie ona sama jest źródłem zła i nie wystarczy jej pokonać, by przywrócić pacjentom wolność i godność. Należałoby pokonać cały system, wszechpotężny Kombinat. Tego musiałby dokonać McMurphy, by odnieść ostateczne zwycięstwo. Ale czy jest w stanie wygrać walkę z takim przeciwnikiem? I jaką miałby się posłużyć przeciw niemu bronią?

Śmiech McMurphy’ego

Odpowiedź jest zaskakująca: śmiechem. To śmiech właśnie stanowi jego główny atut, z niego czerpie energię i siłę, dzięki niemu udaje mu się „wyleczyć”, natchnąć wiarą w siebie część pacjentów. I to właśnie śmiech ów, ten sam zdrowy, rubaszny, głośny i donośny śmiech, z którym McMurphy wkroczył na szpitalny oddział, jest najważniejszym bohaterem książki Keseya. Świat Kombinatu, świat Wielkiej Oddziałowej jest śmiertelnie poważny, ponury wręcz, wszystko w nim jest groźne i surowe, a najmniejszy objaw humoru uważany jest za wykroczenie. Jest to świat totalitarny, dla którego śmiech, w którym przecież zawsze może kryć się kpina, stanowi największe zagrożenie.

McMurphy przybiera rolę błazna, trefnisia i klauna, humor i kpina są jego orężem. W jego śmiechu, pozornie tylko beztroskim, kryje się głębokie rozumienie świata i człowieka, bowiem ów niepoprawny buntownik „wie, że trzeba śmiać się ze wszystkiego, co boli, aby zachować równowagę i nie dać się zwariować”.

Lecz jak to często z tego typu postaciami bywa (łączenie tragizmu z komizmem jest bowiem zabiegiem literackim znanym co najmniej od czasów Szekspira), jego los jest tragiczny. Czy jednak poniósł klęskę, czy jego walka była daremna? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. I każdy czytelnik książki Keseya musi jej sobie udzielić sam.

 

Zasadniczym tematem
Lotu nad kukułczym gniazdem jest walka jednostki przeciw usiłującemu ograniczyć jej wolność społeczeństwu, konflikt wybitnej indywidualności i dążącej do jej stłamszenia zbiorowości. Tego typu schemat jest często spotykany w powieściach z lat 60., zwłaszcza u pisarzy amerykańskich.

Pomimo sensacyjnej i skomplikowanej fabuły, utwór Keseya można odczytywać również jako alegorię, romantyczną przypowieść o szaleństwie jednostki i zbiorowości, o wolności i zniewoleniu.