Być wolnym to wspaniała sprawa… ale czy wolnym słuchaczem? Po wyjściu z ogólniaka mówimy sobie: „Kto ma się dostać na medycynę/ polonistykę/ budownictwo lądowe, jak nie ja?!”, a tu taka wredna niespodzianka…

„Dopiero teraz pokażemy, na co nas stać, jaki ogromny mamy potencjał!” – krzyczałyśmy głośno, z dumą, zupełnie tak, jakbyśmy chciały, żeby z naszego zachowania cały świat mógł odczytać pewien prosty komunikat: „Nie dotykać. Świeżo upieczona absolwentka. Konsumować należy w najdroższych knajpach”.

Byłyśmy przekonane, że skoro przetrwałyśmy lata survivalu, zwanego inaczej ogólniakiem, to samo już dostanie się na studia będzie dla nas – młodych, pięknych i inteligentnych – tzw. „pikusiem”.
Wiara jednak w zjawiska oczywiste, często zostaje zagłuszona brakiem wiary w siebie. Zaczyna się coś na wzór szekspirowskich dylematów:

„Kto ma większą szansę odnalezienia się na liście przyjętych np. na studia psychologiczne?
Xskela, która w imię nauki przez lata liceum była abstynentką imprezową, uczącą się często ponad ludzką normę, ale i mająca dzięki temu ogromną wiedzę książkową?

Czy Keszicnarf, który zamiast wkuwać reguły w stylu „Słowacki wielkim poetą był”, uczęszczał na spotkania z wybitnymi psychologami, prenumerował „Charaktery”, czytał Freuda, nie mogąc zaakceptować, że kobiety mają kompleks penisa – a to wszystko kosztem „nauki obowiązkowej”?

Otóż kierunek studiów nie jest przypadkowy – to wybrany przeze mnie kierunek. Xskelą można ochrzcić cztery moje koleżanki z licealnej klasy, a idąc tym tropem… Keszicnarf to najprawdopodobniej ja.
Z całej naszej piątki tylko ja zostałam przyjęta na psychologię i chociaż w charakterze wolnego słuchacza, to jednak zaczynałam studia na wymarzonym kierunku.

Co mi pomogło?

Kurs przygotowawczy, prywatne zajęcia dokształcające z polskiego i historii (z biologią od razu dałam sobie spokój, bo został mi uraz z liceum) oraz ogromna determinacja, bo sama czułam i odbierałam sygnały z zewnątrz, że jestem stworzona na psychologię. Ale podobnym procesem przygotowawczym i przeświadczeniem „jestem „debeściarą!” mogły poszczycić się moje koleżanki.

Czym ja byłam przepełniona, czego im zabrakło albo co dopiero zaczynało w nich kiełkować? – to pasja, szczera, namiętna, taka, o której mówi się „życiowa”.

Moja mama jest pedagogiem szkolnym i często pracuje z trudną młodzieżą. Dzięki Niej zrozumiałam skąd się biorą problemy „młodych gniewnych” i jak najlepiej im pomagać, aby naprawili swój świat i jednocześnie nas w niego nie wciągnęli. Mama była pierwszym bodźcem. Kolejnym okazał się mój sąsiad, u którego stwierdzono schizofrenię, zaraz po tym jak wymalował na klatce schodowej skrzynkę na listy czyjąś krwią. A ja już sama zadbałam o resztę. Książek psychologicznych było ci u mnie dostatek. Chodziłam chyba na wszystkie spotkania z tymi, którzy wiedzą najwięcej o psychologii i którzy lubią się tą wiedzą dzielić.
Z czasem nawet zaczęłam pisać do pewnego międzyszkolnego magazynu artykuły m.in. o tematyce psychologicznej.
To wszystko plus parę dodatkowych faktów z mojej biografii (oczywiście oprócz sąsiada krwio-maniaka) mogłam napisać w podaniu do dziekana, z prośbą o przyjęcie mnie na studia w charakterze wolnego słuchacza.
Moje koleżanki, którym również zabrakło paru punktów do zakwalifikowania się na studia dzienne, mogły jedynie napisać, że to właśnie je trzeba przyjąć, bo bardzo im zależy i … I tyle.

Przegrały.
Dziekan też człowiek, a do tego mądry, który dobrze wie, kto jest lepszą inwestycją dla uczelni – Jestem przekonana, że ów pan mniej studiuje świadectwa, a więcej czyta o indywidualnych predyspozycjach kandydata i jego pozauczelnianych sukcesach, sprzyjających wykonywaniu w przyszłości zawodu psychologa.
Początkowa euforia, lekko ostygła w dniu inauguracji, kiedy to w drodze na uczelnię spotkałam znajomą, która powiedziała:
– Widzę, że dostałaś się na psychologię. Moje gratulacje, była ogromna konkurencja…
– Wiem, przez tą konkurencję występuję na razie pod ksywą „wolny słuchacz”…
– aaaa…to przepraszam, nie wiedziałam.

Ten dialog był pierwszym sygnałem, że coś jest chyba nie tak, jak powinno być. Na szczęście moja mina pt.: „ dziewczyno, to chyba ja tobie powinnam współczuć, skoro masz takie komentarze” skutecznie ją odstraszyła. Usiadłam na ławce z grupą obcych dziewczyn i podjęłam rozmowę w ramach integracji. Szybko pojawił się temat jak to ciężko było się dostać, ile kto miał punktów i nagle pytanie „ciekawe, ilu mamy na roku wolnych słuchaczy?!” – szczerze mówiąc nie wydawało mi się to godne przeprowadzania jakiegokolwiek śledztwa, ale najwyraźniej się myliłam i już mogłam je wtajemniczyć, że jednego TAKIEGO mają właśnie przed sobą. Po pewnym czasie grupa się rozeszła, a do mnie przysunęła się delikatna szatynka, która przez cały czas trwania dyskusji milczała i nagle szeptem wyznała mi sekret na skalę Enigmy: „Ja też… jestem wolnym słuchaczem… Trochę głupio się do tego przyznać, prawda?”.

Nie byłam pewna czy mam się śmiać, czy też powinnam poczuć się jak produkt z second handu.
Na szczęście takie sytuacje okazały się rzadkością. Niby mają miejsce, ale tak naprawdę ich nie ma – człowiek pewny siebie, który zna swoją wartość i ma wsparcie w rodzinie, przebrnie przez nie bez szwanku na swojej psychice. Poza tym tacy ludzie mobilizują wolnych słuchaczy do działania. Prawdziwą koroną cierniową dla „niepełnoprawnego” jeszcze studenta są pieniądze, jakie rodzice muszą w niego zainwestować, w te dwa słowa „wolny słuchacz”. Świadomość, że może zawieść wiarę rodziców w jego inteligencję i możliwość uzyskania wyników, które zapewnią mu otrzymanie indeksu i legitymacji studenckiej, jak również fakt wyłożonych na ten cel niemałych pieniędzy – przytłacza każdego. Rodzice zdają sobie z tego sprawę i dlatego często starają się w ogóle o tym nie mówić, tak jakby żadna transakcja nie miała miejsca. Prawdą jednak jest, że student to istota myśląca, więc będzie długo nad tym rozważał i obwiniał się, że jest beznadziejny „zabrakło mi punktów i teraz moi rodzice muszą przeze mnie cierpieć”, a to na pewno nie pozwoli mu się uczyć z pasją, a w efekcie uzyskiwać dobrych wyników na uczelni. Trzeba ze sobą rozmawiać. Mój tata ubiegł taki pesymistyczny tok myślenia w moim wykonaniu, mówiąc: „Pamiętaj, że żadne pieniądze nie liczyłyby się w tej sytuacji, gdybyś nie zdała tak dobrze egzaminu, była tak tuż pod kreską i miała tyle do napisania w podaniu do dziekana. To przede wszystkim twoja zasługa, że dostałaś się na studia, my jedynie byliśmy uzupełnieniem tego procesu i cieszymy się, że mogliśmy ci pomóc”.

Pierwszy semestr był prawdziwą przyjemnością. Studiuję ze wspaniałymi ludźmi.
Sesję zaliczyłam bez problemu.
Indeks codziennie przytulam.
Rodziców, obowiązkowo, też.