Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

Babcia

Za lat pięćdziesiąt siądzie przy fortepianie
(będzie miała wówczas wiosen siedemdziesiąt cztery)
Babcia, co nosiła jumpery
i przeżyła wielką wojnę, nudna niesłychanie.
Babcia, za której czasów jeździły tramwaje,
samolot pierwszych kroków uczył się po niebie,
a ludzie przez telefon mówili do siebie,
nie widząc się nawzajem.
Babcia, pamiętająca Krakusa i Wandę,
a w każdym razie Piłsudskiego i Focha,
która się upajała jazz-bandem
i odbierała listy od listonosza,
której młodość zeszła marnie, bez kikimobilu,
biatona, wirocyklu i astrodaktylu,
wpatrzona w film swój zblakły, z uśmiechem tęsknoty
zagra na fortepianie staroświeckie fokstroty.

Wiersz, subtelny i lekki, jak zwykle u Pawlikowskiej, delikatną szpileczką ironii rozbija nasz stereotyp babci. To słowo – „babcia” przywołuje najczęściej w naszej wyobraźni nobliwą, skromną i zarazem serdeczną siwowłosą matronę, otoczoną wianuszkiem wnucząt, częstującą dzieci miętówkami i szarlotką w niedzielne popołudnie.

Babcia to także osoba pełna pogodnej mądrości, po stoicku spokojna i pogodzona ze światem oraz własnym powolnym zmierzchem. Trochę anachroniczna i nieporadna w zmieniającym się z zawrotną prędkością świecie; staroświeckość przydaje jej specyficznego uroku.

Z drugiej jednak strony babcię można traktować jedynie pobłażliwie, z przymrużeniem oka.
I właśnie na to nie zgadza się autorka wiersza. Ironia doskonale maskuje ukryte gdzieś w głębi, między sylabami, bunt i niezgodę. Na co? Cóż, babcia to już raczej nie kobieta, a istota bez płci, a nawet bez cielesności. Tymczasem babcia Pawlikowskiej to nadal młoda dziewczyna, szalona, pełna namiętności i radości życia, bardzo zresztą zmysłowej. To nie zgrzybiała siedemdziesięcioletnia starowinka, a dziewczyna mająca siedemdziesiąt cztery wiosny – metafora ta wyraźnie podkreśla „młodość ducha” niezależną od biologicznego wieku. Pawlikowska, poetka młodości i miłości, żywiła obsesyjną obawę przed przemijaniem, starzeniem się. W jednym ze swych wierszy zadaje pełne rozpaczy pytanie „Kto będzie całował włosy starej kobiety?” Jakby pełnię życia gwarantowała – jej zdaniem – jedynie pełnia urody, która zachwyca i uwodzi; urody, która daje poczucie bycia kochaną, upragnioną. Starość – to wyrugowanie na margines życia, a jakaż prawdziwa kobiecość zgodzi się pozostawać na drugim, a nawet trzecim planie?

Znamy ten motyw i z twórczości innych kobiet – warto przypomnieć w tym miejscu choćby Granicę Nałkowskiej. Sama autorka odnosi się niemal z pogardą do staruszek zgromadzonych w domu pani Kolichowskiej – zaskorupiałych w izolacji od „prawdziwego” świata. Żałosne są ich próby maskowania własnego wieku, nadawania samotnej jesieni życia iluzorycznych znaczeń. Kiedy teraźniejszość zastępują tylko wspomnienia, zaczyna się obumieranie za życia, tym cięższe, że w psychicznym osamotnieniu. A jak z tym problemem rodzi sobie „zalotnica niebieska”? Wizja starości (za lat pięćdziesiąt) wydaje się w jej wierszu prawie sympatyczna. I zawdzięcza to poetka właśnie ironii. Ironii w stosunku do młodego pokolenia. Nie trzeba żyć w obłędnym pędzie i cudownym świecie techniki, aby czuć naprawdę smak życia – sugeruje Pawlikowska, mnożąc „nowotwory” językowe – określenia pseudonowoczesnych urządzeń – kikimobile, ostrodaktyle i im podobne nie dają więcej szczęścia niż czekanie z drżącym sercem na listonosza (w domyśle – niosącego list od Tego Jedynego).

W słowach autorki wiersza ujawnia się zarówno wiedza psychologiczna, jak i dojrzałość wyrażająca się dystansem wobec samej siebie. Jest świadoma, że dla młodych babcia to swego rodzaju Matuzalem – dla następnego pokolenia dwudziestolecie międzywojenne jest tak samo abstrakcyjnie odległe w czasie jak mityczne początki grodu Kraka.

I poetka wie, że żadne racjonalne argumenty tego nie zmienią. Tak więc specyficzny humor ma w tym momencie niejako dwa ostrza – ironii i autoironii.

Zresztą – cóż, sama poetka przyznaje, że daleko jej do patetycznej celebracji narodowej historii „Bóg, Honor i Ojczyzna” – to nie jej hasła. Przecież Wielka Wojna była także dla niej „nudna niesłychanie”. Bowiem to nie polityka czy wartości patriotyczne były esencją jej życia – tylko miłość. Oficerowie (choćby tacy, jak pierwszy mąż Marii, którego pieszczotliwie nazywała Bzunio) świetnie się prezentowali w mundurach, mniejsza więc o to, o co walczyli. Beztroskie, nieco chimeryczne, ale jakże urokliwe i kobiece to podejście do życia!

Maria Pawlikowska po mistrzowsku miesza ironię z liryzmem. Czasu, nawet tego najcudowniejszego, „la belle epoque” nie uda się zatrzymać. Ale poetka jakby szeptem chciała nas przekonać, że każdy czas może być piękny. Szczególnym sentymentem darzy chwile, w których rodził się wiek dwudziesty. Samolot i telefon były wyznacznikami nowoczesności, budzącymi fascynację. Może nawet ludziom było bliżej do siebie niż dzisiaj, intymniej, emocjonalnie cieplej?

Młodość zaś zawsze była i pozostanie młodością – ówczesna moda czy muzyka jazzowa była dla tamtej dziewczyny tak samo ważna i frapująca, jak dziś – dajmy na to – kolorowe i metaliczne techno. W subtelny, pozbawiony zupełnie dydaktyzmu i sądów wartościujących sposób Pawlikowska mówi, że zmieniają się tylko formy i kostiumy, zaś dusza i emocje są takie same niezależnie od epoki i trendu.

Można chyba przypuszczać, że wiersz Babcia był dla autorki próbą oswajania fenomenu starzenia się. I to próbą udaną. Istocie „babciności” zostaje tu nadany inny niż zwykle wymiar, inne barwy. Godna podziwu jest swoista skromność autorki. Nie rości ona sobie prawa do uogólnienia własnych doświadczeń, pozostają one subiektywne, tylko jej własne. Pamięć o czasach własnej młodości darzy ona sentymentem, tuli do serca, jak cenną perłę, schowaną w szkatułce. Wspomnienia nie są więc balastem, ale tworzą specyficzny świat osobistych przeżyć. I niewątpliwie babcia z wiersza Marii pozostaje damą w każdym calu. Jej jesień życia jest może jak film, nieco wyblakła, ale raczej pastelowa, zamglona sentymentem. Chociaż autorka przyznaje się do tęsknoty, to wyraźnie widzimy pod koniec wiersza, że starość, przemijanie nie jest dla niej żadnym wstydliwym problemem; przymiotnik staroświecki nie znaczy niemodny, przestarzały – to raczej inny – zawierający w sobie urok zasuszonych płatków róż. Babcia z naszego wiersza być może daje wszystkim swoim następczyniom pewien przepis. Nie na placek ze śliwkami, ale na to, jak starzeć się godnie, a zarazem z uśmiechem i lirycznie.

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska (1891-1945)

– córka słynnego malarza Wojciecha Kossaka, poetka dwudziestolecia międzywojennego, związana z grupą Skamander, również dramatopisarka.
Uchodzi za poetkę miłości. Napisała najbardziej chyba znane w literaturze polskiej kobiece erotyki, pełne lekkości i wdzięku.
Była mistrzynią miniatury poetyckiej.
Od 1940 roku przebywała w Wielkiej Brytanii.
Więcej o jej życiu można dowiedzieć się z książki Zalotnica niebieska napisanej przez siostrę Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, autorkę obyczajowych, humorystycznych powieści, Magdalenę Samozwaniec.
Obraz „zalotnicy niebieskiej” zmienia nieco dziennik z jej ostatnich dni, przedstawiający schorowaną kobietę, niewiele mającą wspólnego z estetką dwudziestolecia…

Zobacz:

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

Motyw czasu i starości w wierszach Marii Pawlikowskiej Jasnorzewskiej

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska na maturze

Twórczość Marii ­Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej