Porównaj sylwetki trzech karierowiczów: Eugeniusza de Rastignaca, Aleksandra Łużyna i Zenona Ziembiewicza.
Zarówno Rastignac do Paryża, jak i Łużyn do Petersburga przyjeżdżają z prowincji, która w latach dwudziestych we Francji i w latach sześćdziesiątych XIX w. w Rosji stanowi zasadniczy kontrast dla wielkomiejskiego życia. Wielkie stolice upajają obydwu prowincjuszy. Drobny dorobkiewicz Łużyn „po wielorakich kombinacjach i wyczekiwaniach” u boku „dosyć znacznych osobistości gubernialnych”, „postanowił nareszcie (…) wejść w wyższe towarzystwo, o którym już od dawna i łakomie roił…”. W Petersburgu zamierza zapoznać się z odpowiednimi ludźmi na wysokich stanowiskach. Z kolei dwudziestoparoletni Eugeniusz ma w stolicy zdobyć wykształcenie prawnicze, ale już po pierwszym roku studiów orientuje się, że ta droga nie doprowadzi go na szczyty społeczne. Spędzając wakacje u rodziny na wiejskim folwarczku ojca, z niesmakiem obserwuje drobiazgową oszczędność rodziców (o paradoksie! spowodowaną przede wszystkim koniecznością opłacania studiów syna). Podsyca to w nim „żądzę wybicia się” i zrobienia kariery. Czarem męskiej urody postanawia uwieść paryskie salony. Zabiera się do tego planowo i entuzjastycznie. Korzysta z protekcji i już po pierwszym balu „być dopuszczonym do tych złoconych salonów” staje się jego jedynym pragnieniem. Pieniądze działają na karierowiczów jak narkotyk. Łużyn „najbardziej w świecie kochał i cenił swoje pieniądze, zdobyte mozolnie i różnymi sposobami”, bowiem „one go stawiały na równi ze wszystkim, co było wyższe od niego.”
Podczas gdy rosyjskiego urzędnika prowadzi przez Petersburg nos ostrożnego wiejskiego liczykrupy, bogactwo Paryża olśniewa Rastignaca jak dziecko.
„Ujrzał ze słodkim zadowoleniem, iż powóz jego mija wrota dzielnicy Saint-Germain”. Czując pieniądze w kieszeni młokos nabiera pewności siebie, bowiem „cały Paryż należy do niego”.
Charakterystyczny dla prowincjuszy kompleks niższości w zetknięciu z wielkopańską stolicą natychmiast budzi w obydwu bohaterach pogardę dla ludzi niższego stanu.
Eugeniusz „z zimną wściekłością człowieka pewnego, iż znajdzie kiedyś odwet, wytrzymał wzgardliwe spojrzenie służby, która widziała, że przebył dziedziniec pieszo”. Odczuwający wstręt do nędzy Łużyn leczy swój kompleks niższości posępną wyniosłością. Planuje małżeństwo z całkiem mu podległą panną, licząc na jej dozgonną wdzięczność. Z pogardą spoglądając na nędzny pokoik Raskolnikowa grał rolę wielkiego pana; „czasem nawet napawał się własnym widokiem w lustrze”.
W odróżnieniu od drobnomieszczańskiego, małodusznego Łużyna wrażliwy Eugeniusz Rastignac z początku waha się co do metod robienia kariery. „Jak bywa u ludzi wyższych zrazu chciał zawdzięczać wszystko własnej zasłudze.” Po powrocie z pierwszego balu o drugiej w nocy stara się nadgonić stracone godziny, ucząc się w „lichej surducinie przy nędznym ogniu z torfu”.„Postanowił wytyczyć dwa równoległe podkopy, aby dojść do fortuny, (…) stać się uczonym i światowcem”, co Balzac cynicznie komentuje: „Był jeszcze wielkim dzieckiem. Te dwie linie to asymptoty, które nie spotykają się nigdy”.
Wkrótce Vautrin uświadamia Rastignacowi, że aby być wielkim i bogatym trzeba „kłamać, giąć się, pełzać, piąć, pochlebiać, udawać”.
Brzydzący się taką perspektywą Eugeniusz – chrześcijanin postanawia „pracować szlachetnie, święcie (…) zawdzięczać los tylko własnym trudom”, ale jednocześnie przerażony wizją szarej egzystencji „wdziewa nowy kostium poranny” mówiąc z dumą: „Wyglądam wreszcie na panicza!”. W konfrontacji z rzeczywistością przekonuje się, że „Vautrin ma słuszność, majątek to cnota!” i aby wspiąć się na szczyt drabiny społecznej, trzeba kalkulować z zimną krwią, wzbudzać strach, traktować ludzi jak konie pocztowe, ukrywać prawdziwe uczucia, robić karierę „błyskiem geniuszu albo zręcznością zepsucia. Trzeba wejść w tę masę ludzi jak kula armatnia albo wśliznąć się jak zaraza”. Akceptuje te nieetyczne metody w obawie, by nie być „jednym z pięćdziesięciu tysięcy młodych ludzi” walczących o posadę.
Gruboskórny Łużyn od początku kpi z marzycielstwa i egzaltacji innych, szczycąc się umiejętnością ekonomicznej kalkulacji. Jest przeciwnikiem chrześcijańskiego przykazania, które każe mu dzielić się z bliźnim tym, co ma.
„Ukochaj przede wszystkim siebie, wszystko bowiem w świecie zasadza się na korzyści osobistej” – oto jego dewiza. Charakterystycznie komentuje czyn mordercy lichwiarki: „nawet ograbić nie umiał, potrafił tylko zabić (…) zaraz stracił głowę” – mówi tak, jakby żałował, że morderca nie wykorzystał nadarzającej się okazji do wzbogacenia się.
Obydwaj bohaterowie szybko orientują się, że ogromnie ważny wpływ na życie społeczne mają bogate kobiety.
Toteż Eugeniusz, ulegając paryskiej swobodzie obyczajów, „postanowił zdobyć protektorki”, owe lady, księżne, hrabiny, margrabiny – już nie „anioły niebios”, lecz konie pełnej krwi, kobiety rasowe – takie jak hrabina Anastazja de Restaud, typ pięknej, powabnej, zamężnej i ustosunkowanej uwodzicielki. Z kolei praktyczny, niezdolny do miłości Łużyn, planując ślub myśli o przydatności kobiety u jego boku, która uwiarygodni jego tożsamość jako uczciwego męża. Fałszywy Łużyn zachowuje pozory szlachetności, twierdząc, że chce poślubić biedną pannę bez posagu, podczas gdy doskonale wie, że jego narzeczonej Duni Marfa Pietrowna zapisała przed śmiercią trzy tysiące rubli. Oto zasadniczy powód, dla którego tak trudno mu pogodzić się z zerwanymi zaręczynami.
Ufający sumieniu Dostojewski pozwala Raskolnikowowi zdemaskować podłość Łużyna-kreatury. Okazawszy się łotrem, Łużyn opuszcza dom Katarzyny Iwanowny, ale nie opuszcza Petersburga, który jest jedyną szansą zaspokojenia jego karierowiczowskich ambicji. Eugeniusz zaś „przyzwyczaił się do hulaszczego trybu młodych paryżan, stał się próżny. (…) Instynkt pozwolił mu przejrzeć serce Delfiny, przeczuwał, że jest zdolna przejść po trupie ojca, aby iść na bal, i nie miał ani siły odgrywania moralisty, ani odwagi narażania się jej, ani dość męstwa, aby ją opuścić”. Po kończącym powieść okrzyku: „Teraz się spróbujemy!” Eugeniusz idzie na obiad do hrabiny de Nuncingen; teraz będzie się już wspinał z całą bezwzględnością coraz wyżej ku bezwstydnemu bogactwu, by nie dać się pokonać nędzy Paryża.
Krótka kariera Zenona Ziembiewicza z Granicy skończyła się groteskowo i tragicznie. W powieści psychologicznej z lat trzydziestych XX wieku Nałkowska oddaje jałowość życia swojego bohatera. Zenon niejako bezwolnie i powoli poddaje się życiu. Nie ulega bezkrytycznej fascynacji Paryżem, w którym – aby zaistnieć – trzeba potężnej energii do przepychania się łokciami. Kończy tam studia i wraca do Polski, gdzie „pragnie (…) żyć uczciwie”.
W Chązebnej wybicie się spośród innych nie powinno być trudne, wymaga jedynie (bagatela!) dostosowania się do reguł gry. Światowy Paryż nauczył go pogardy dla zaściankowej prowincjonalności rodziców i teraz chce za wszelką cenę wytępić w sobie wstydliwy prowincjonalizm, który mógłby dziedziczyć po ojcu. Pragnie dostatniej mieszczańskiej stabilizacji i wysokiej funkcji społecznej.
Kariera Zenona nie tyle jest dążeniem do tytułów, funkcji i dobrobytu, co ucieczką przed marazmem wiejskiej egzystencji i tandetnych mieszczańskich kamienic.
Nałkowska przygląda się człowiekowi, który swój los złożył w ręce przypadku i zgadza się na wszystko, co podsuwa mu życie, zbliżając go do celu. Aby ukończyć studia w Paryżu, korzysta z propozycji starosty Czechlińskiego, by z zagranicy przysyłał mało zajmujące go artykuły na temat powojennej polityki państw europejskich. Fakt, że wiązało się to ze „sprzedaniem duszy Czechlińskiemu”, wydał mu się „rzeczą małej wagi”. Kolejne „drobne” kompromisy sprowadzające się do wykonywania poleceń zwierzchników przychodzą mu równie łatwo. Kiedy Czechliński proponuje mu stanowisko redaktora „Niwy”, chwyta się tej szansy i mimo uszu puszcza komentarz starosty, z którego w oczywisty sposób wynika, iż Ziembiewicz jest tylko marionetką w rękach lokalnej arystokracji. Nie liczą się bowiem zdolności Zenona, ale to, „kto będzie jego awansem zdziwiony, kogo z tego powodu spotka zawód i wreszcie kto zrobi wszystko, aby do tego nie dopuścić”.
Praca w „Niwie” zawodzi oczekiwania Zenona. Redakcja mieści się w brudnym pokoiku wypełnionym zaduchem cudzych kuchni i śmietników. Nie zmienia to faktu, że Ziembiewicz trwa w tej dusznej rzeczywistości za cenę robienia nie tego, co chciał, bowiem „to wszystko wydawało mu się jakimś prowizorium, poprzedzającym życie właściwe”.
Pokornie zgadzając się na publikowanie bezużytecznych artykułów znudzonej arystokracji Zenon akceptuje milczenie o ważnych problemach chłopów i robotników.
„Czechliński domagał się, aby na razie „nie ruszać” Tczewskiego, i Zenon nie zamieścił listu do redakcji, którego autor (…) krytykował oszczędności w majątkach chązebiańskich, zaprowadzone przez nowego plenipotenta. Wydrukował natomiast sprawozdanie szczegółowe, omawiając uroczyste poświęcenie Agencji Gospodarczej Koła Pań, którą założyła w mieście pani Tczewska, oraz artykuł samego Wojciecha Tczewskiego o kłusownictwie”. Utrzymując taki stan rzeczy Ziembiewicz powoli oddala się od siebie, zatraca granicę między prawdą a kłamstwem, ale nie ma poczucia winy za własny konformizm. „Jest się takim, jak miejsce, w którym się jest” – mówi.
Wpadając zaś w euforię z powodu kolejnego awansu na prezydenta miasta, Zenon daje świadectwo naiwności: „Myślę, że teraz dopiero będę miał więcej sposobności do inicjatywy, że będę daleko swobodniejszy niż dotąd” – zwierza się Elżbiecie łudząc się, że został doceniony przez miejscową elitę, gdy tymczasem jest tylko wygodnym alibi – jak to się wkrótce okaże – dla arystokracji, przeciwko której „knują” socjaliści. Jako prezydent jest zamożny i sławny, ale ma kłopoty. Fundusze na budowę miasta zostają cofnięte, roboty wstrzymane, robotnicy domagają się zapłaty.
Podczas zamieszek pod magistratem prezydent obywateli, którym powinien sprzyjać widzi w szybie swoje odbicie na tle maszerującego tłumu. „W odbiciu wydawało się, że stoi na ich czele. W istocie przed nimi uciekał”. Podjęta przez miejscowych polityków decyzja użycia broni przeciw robotnikom zostaje przypisana tylko jemu. Z rozgoryczeniem pyta: „Z jakiej racji? (…) Teraz chcecie zwalić to na mnie”. Do końca nie rozumie, że odpowiedzialność za własne wybory spoczywa tylko na nim.
Przyszedł czas, by zapłacić za błędy, a za karierowiczostwo Ziembiewicz musi zapłacić szczęściem najbliższych i własnym.
Zobacz:
Czy można określić Zenona Ziembiewicza – bohatera Granicy – jako postać tragiczną?