Prowokator i skandalista czy twórca walczący o prawo do własnego języka artystycznego? Odrzucił wszelkie konwencje literatury „wysokiej”. Z zachwytem pisał o jarmarcznych barankach, lukrowanych sercach z piernika, łyżkach durszlakowych i kaflowych piecach. Tworzył słowa-hybrydy, pokraczne i bełkotliwe, ale zaskakująco świeże. Nie wahał się tknąć narodowych świętości i powstanie warszawskie przedstawił w nieheroicznej konwencji. Świadomie zresztą nie wziął udziału w walce. Nic dziwnego, że wokół jego osoby i twórczości narosła aura literackiej sensacji i obyczajowego skandalu.
„Poeta rupieci”
(Artur Sandauer)
A wszystko rozpoczęło się już od wydania pierwszego tomu wierszy Obroty rzeczy. Już wówczas przylgnęła do poety etykieta prowokatora i obrazoburcy. Oceńcie sami, czy był ku temu powód.
Oto roztacza autor pejzaż absolutnie niezwykły. Nie klasyczne posągi, nie szacowne dzieła sztuki, nie profile gotyckich katedr, nie subtelny rysunek nieba ani podniosłe piękno gór wypełniają jego wnętrze. Rekwizyty kultury poeta ma raczej w pogardzie, a przynajmniej nie pada przed nimi na twarz! Jego uwagę zajmują za to odpustowe krasnale, świąteczne barany z ciasta, wyszywane makatki, drewniane madonny, karuzele w wesołym miasteczku, łyżki do przecedzania makaronu, stare zakurzone domy, ba… nawet dziura w ścianie może być przedmiotem poetyckiego opisu. A jarmarczny baran kupiony w odpustowej budzie? Brzydki i przerażająco kiczowaty! No właśnie, czy rzeczywiście taki brzydki i tandetny?
Fantazjo warszawskiej Pragi,
masz asyryjskie rogi
i jedną nogę
—–czerwono
———-lakierowaną.
O bazar! bazar! bazar!
O baran! baran! baran!
To jego profil
—— jak z lewej ręki –
i jego baranica piękna –
ach! dwa profile Nefretet
z liworyzacją tete á tete.
—–Cztery czerwone kropki uszu,
—–Babilony
—–trefione w srebra z tłuczonego lusterka
—–i czerwone chorągiewki,
—–kożuchów złote Homery,
—–lazurowe cokoły.
Rozprawa o stolikowych baranach
Białoszewski dokonuje w swoich wierszach „sakralizacji profanum” (Tadeusz Drewnowski). Rzeczy niskie, uznane powszechnie za niegodne sztuki, podnosi do rangi świętości. Stać go, by jarczmarcznemu baranowi dedykować prawie bałwochwalczy hymn. To nie prowokacja! To dialog z tradycją, z kulturą oficjalną, która zbyt arbitralnie rozstrzyga, co jest piękne, a co brzydkie… Tymczasem granica miedzy prawdziwą sztuką a kiczem jest bardzo płynna. Poeta ostrzega nas przed ferowaniem takich wyroków. Mówi: straganowy baran jest piękny, kojarzy mi się z barwnością rzeźby staroegipskiej. Gdy patrzę na uszy i sierść, wędruję w głąb prastarej kultury w czasy Babilonu i Homera. W czasie Wielkanocy ten jarmarczny baran zdobi mój świąteczny stół i roztacza aurę metafizyki.
Poeta postrzega świat peryferii i jarmarków jako kulturę źródłową, istniejącą od zawsze. Była znacznie wcześniej, zanim wzniesiono sylwetki gotyckich katedr.
Trwa nieprzerwane, bo jest uniwersalna, a nade wszystko nadzwyczajnie żywotna, zdolna odrodzić się nawet po największym szaleństwach historii.
Dlatego Białoszewski:
jest niby Rzymianin, który widząc upadek Rzymu zwróciłby się po ratunek do tego, co jest jedynie trwałe, bo najbardziej elementarne, byle jakie i dlatego zdolne plenić się na ruinach państw i imperiów…
(Czesław Miłosz Świadectwo poezji. Sześć wykładów o dotkliwości naszego wieku).
Po tym wyznaniu pełnym powagi nie zdziwi nas już pochwalna oda na cześć łyżki durszlakowej.
Jakże się cieszę
że jesteś niebem i kalejdoskopem,
że masz tyle sztucznych gwiazd,
że tak świecisz w monstrancji jasności,
gdy podnieść twoje wydrążone
pół-globu
dookoła oczu
pod powietrze.
Jakżeś nieprzecedzona w bogactwie,
łyżko durszlakowa!…
Szare eminencje zachwytu
Tak, tak. To nie dowcip, nie żart, co najwyżej mała niespodzianka, bo dopiero na końcu dowiadujemy się, że adresatką tej pełnej uwielbienia przemowy jest zwykła łyżka durszlakowa. No właśnie. Zwykła, a może niezwykła? Poeta prezentuje ją poprzez kosmiczną metaforę. Kojarzy mu się z niebem pełnym gwiazd. Owa łyżka i piec kaflowy – bohater następnej strofy – a także stół, krzesło, podłoga to na pozór rzeczy bez znaczenia. Ot, zwykłe rupiecie… A przecież rządzą nami, tylko dyskretnie, bez rozgłosu, jak „szare eminencje”. Dają nam wygodę, ciepło, przynoszą ulgę, koją zmęczenie. Są niezwykle funkcjonalne i w końcu wypełniają przestrzeń naszego doświadczenia, towarzyszą każdej chwili. Pora dostrzec, że są ważne, godne uwagi, a nawet zachwytu!
Poeta – cywil
Wydany w 1970 roku Pamiętnik z powstania warszawskiego stanowi kolejny utwór pogrążony w kulturze nieoficjalnej, w przestrzeni „dolnego”, zwyczajnego świata. Początkowo uznano go za tekst obrazoburczy, a Białoszewski został posądzony o szarganie narodowych świętości, tchórzostwo, brak patriotyzmu.
Pamiętnik… na tle innych utworów o tematyce wojennej, choćby Kolumbów… Bratnego czy Kamieni na szaniec Kamińskiego wydaje się czymś absolutnie odmiennym i prowokacyjnym. Nie znajdziesz w nim heroicznych bohaterów i gestów, tragizmu umierania. Są za to rzeczy, które z konwencją martyrologiczną nie mają nic wspólnego.
- Po pierwsze język – przypominający strumień świadomości. Chaotyczny, poszarpany, zniekształcony przez żywioł mowy potocznej. Składnia opiera się na elipsach, równoważnikach zdań, zbitkach słów, błędach językowych. Słownictwo kolokwialne, obfituje w liczne neologizmy. Białoszewski opowiada o powstaniu prowokacyjnie niepatetycznie i niebohatersko:
Niepokój się zaczął, to trzeba było spokoju. Śpiewanie. Błaganie. Stanie. Już bez ciskań się. Różnice. Zacierki. Jedzenie pod framugą. Bo się brało ze sobą. Jak zasypie, to co? Trudno. Chyba że jak dużo. To się odtego, łyżką. I się je…
Powiesz, że to zwykły bełkot? Niekoniecznie. Zauważ, jak ten język – nieskładny i pokraczny – okazuje się nieoczekiwanie świeży i funkcjonalny. Słowa rozsypane niczym klocki na podłodze oddają specyfikę wojennej sytuacji – jej chaos, zamęt, dynamikę. Obrazują jednocześnie indywidualną świadomość człowieka osaczonego przez sytuację, zagrożonego, niepewnego, wyczulonego na każdy detal. Stąd Pamiętnik… wypełniony jest obserwacją światła, zapachu, dźwięku. Określa się go jako powieść – wielką onomatopeję.
- Po drugie wizja powstania – antybohaterska, ukazująca powstanie z perspektywy piwnicy, a nie barykady. Białoszewski opisuje doświadczenia ludności cywilnej, które często porażają zwyczajnością, trywialnością. Bohaterowie Pamiętnika… walczą, ale z mitręgą codzienności, krzątają się wokół najbardziej podstawowych potrzeb, jak jedzenie, sen, fizjologia. Ich świat jest światem piwnicy, oni sami próbują jedynie przeżyć. Wędrują przez kolejne dzielnice Warszawy, ulice, kamienice, klatki schodowe. A zatem świadoma demitologizacja narodowej świętości, jaką jest powstanie w polskiej mentalności, czy po prostu fascynacja „dolnym” światem, jego odrębnością i swoistą egzotyką? Oceńcie sami.
- Po trzecie postawa samego poety – cywila, który „wyciera” piwnice i z powstańczą barykadą nie chce mieć nic wspólnego. Białoszewski jest przecież narratorem i jednym z głównych bohaterów Pamiętnika… Istotnie, w czasie powstania był w Warszawie i udziału w walce nie wziął. Nigdy nie należał do żadnej organizacji konspiracyjnej. Swoją niebohaterską biografię spisał właśnie w Pamiętniku, budząc przy tym mieszane uczucia. Bo czy wolno poecie być cywilem? Poeta – wieszcz, przewodnik duchowy narodu, kreator masowej wyobraźni, organizator zbiorowych emocji to był wzór godny naśladowania, odziedziczony w spadku po romantyzmie. A tu poeta – łazęga, który „zza węgła budynku” patrzy na wydarzenia i żadnych szczytnych deklaracji składać nie ma zamiaru. Przykucnął sobie za ścianą i czeka, aż wszystko się skończy…W zestawieniu z romantycznym wzorcem nie wypada nasz poeta najlepiej. I może wcale lepiej wypaść nie chce. Może broni się w ten sposób przed stereotypem, przed narzuconą z góry rolą. Może ta „zaszczytna” rola mu nie odpowiada, bo za bardzo uwznioślona, upozowana, teatralna? Poeta chce być tylko kronikarzem danej wspólnoty. Pragnie pozostać w kręgu spraw prozaicznych, pogardzanych przez szacownych literatów.
Nie ulegaj jednak złudnemu przekonaniu, że jest Białoszewski w Pamiętniku… piewcą jedynie najzwyklejszych rzeczy. Pozostając obserwatorem piwnicznej egzystencji mieszkańców Warszawy, mówi nam przecież pośrednio o kresie cywilizacji, o powrocie do prapoczątku, o metaforycznym zejściu do jaskini, z której świat trzeba będzie odbudować na nowo.
Lingwista
Fascynacja kulturą „niską” prowadzi jednocześnie do fascynacji jej językiem, do odrzucenia mowy „wysokiej”, dostojnej, bo ta nie przylega precyzyjnie do życia codziennego i jego problemów. Ze sceptycyzmu wobec języka oficjalnego rodzi się chęć poszukiwania nowych form, które byłyby bardziej giętkie i potrafiły precyzyjniej nazywać świat. Znajduje je poeta w obszarze mowy potocznej, wraz z jej spontaniczną niechęcią do „wypolerowanych”, eleganckich słów. Wykorzystuje utarte maksymy, schematy językowe, mowę dziecięcą, by tworzyć nowe konstrukcje językowe, słowa-hybrydy, kalekie, dziwaczne, by budować nowe sensy. Tu rodzi się lingwizm – sztuka intrygująca, która jednych zachwyca, a innych, cóż, przyprawia o ból głowy…
Jest zabawą językiem (przypominam: lingua z łacińskiego znaczy język), żonglerką słowami, grą nie tylko sensów, lecz także podobnych brzmień.
męczy się człowiek Miron męczy
znów jest zeń słów niepotraf
niepewny cozrobień
yeń
Mironczarnia
Słynna Mironczarnia to świat neologizmów! Tytuł powstał z połączenia imienia poety z formantem -arnia, a przecież tego formantu używamy do tworzenia nazw miejsc: np. piekarnia, spiżarnia, kwiaciarnia itp. Mironczarnia jest zatem jakimś szczególnym miejscem przynależnym do poety, światem Mirona, co więcej – światem męki twórczej, bo nietrudno tu o dodatkowe skojarzenie „Mironczarni” z wyrazem „męczarnia”. I kolejne neologizmy „niepotraf”, „cozrobień” utworzone ze zbitek słów „nie potrafię”, „co zrobię” – materia języka wyraża nieomal wszystko: zwątpienie we własne możliwości, przeklęty trud pisania, niepewność co do jego efektów. A zagadkowe „yeń” na końcu wiersza? Może wyrazić wiele: jęk, ból tworzenia, niecierpliwość, wręcz irytację, że tworzenie poezji takie trudne, lub przeciwnie, okrzyk wieńczący dzieło, twórcze spełnienie… Zauważcie, jaką kondensację znaczeń uzyskuje poeta przy maksymalnie skrótowej formie. Krytycy mówią, że jeśli Przybosiowi – mistrzowi skrótu poetyckiego potrzebne było tylko piętnaście słów do wyrażenia myśli, to Białoszewski potrzebuje ich zaledwie siedem i pół!
Spójrzcie teraz na inny tekst:
jestem sobie
jestem głupi
co mam robić
jak nie wiedzieć
a co ja wiem
co ja wiem
co ja wiem
wiem że jestem
taki jak jestem
może niegłupi
ale to może tylko dlatego że wiem
że każdy dla siebie jest najważniejszy
bo jak się na siebie nie godzi
to i tak taki jest się jaki jest
Wywód Jestem’u
Bezsensowna paplanina? Nie, to lekki, na pozór nieobowiązujący wywód na temat kwestii niezwykle poważnej – bytu. Przecież bohater owego wywodu – niejaki Jestem – stanowi poetyckie ucieleśnienie istnienia jako takiego. Autor przekształcił czasownik w formie osobowej „jestem” w rzeczownik, nadał mu charakter nazwy własnej i w ten sposób byt niejako upodmiotowił. Nasuwa się automatycznie kontekst filozofii chrześcijańskiej. Tam przecież dokonało się upodmiotowienie bytu. Starogreckiej definicji: „Byt jest, niebytu nie ma” (Parmenides) traktującej istnienie przedmiotowo, chrześcijaństwo przeciwstawia słynne: „Jam jest, który stworzył, jam jest, który jest”. I w wyznaniu Jestem’u „Jestem sobie…” pobrzmiewa przecież owa maksyma. Pobrzmiewa nie tak groźnie, trochę kpiarsko, lekkomyślnie, jakby ów Jestem nic sobie z faktu istnienia nie robił. Kolejne kwestie są niczym innym, jak zabawą z funkcjonującymi w powszechnej świadomości cytatami z wielkich filozofów: „jak nie wiedzieć / a co ja wiem” nasuwa skojarzenie z Sokratejskim „wiem, że nic nie wiem”, „wiem, że jestem / taki jaki jestem” prowadzi do utożsamienia myślenia z bytem, a tym samym do Kartezjańskiej maksymy „Myślę, więc jestem”, tym bardziej że po chwili Jestem dodaje: „jestem niegłupi”, a zatem myśli. Efektem myślenia staje się: „wiem / że każdy dla siebie jest najważniejszy” odsyłające z kolei do stwierdzenia Montaigne’a, mówiącego, że największym przestępstwem jest gardzenie samym sobą, a największą wartością istnienie pojedyncze.
Białoszewski dotyka zatem spraw wielce istotnych, ale w sposób prowokacyjny, prześmiewczy. Poecie towarzyszy jednak gorzkie przeświadczenie o bezradności człowieka wobec własnego istnienia, o braku wpływu na jego kształt: „bo jak się na siebie nie godzi / to i tak taki jest się jaki jest” – stwierdza w poincie wiersza.
Próbuje więc gorycz istnienia drwiną obłaskawić, sparodiować, zdyskredytować. To jedyne, co może zrobić postawiony wobec zagadek bytu.
Poeta nie jest cynikiem ani szydercą. Jeśli drwi, to z napuszonego języka filozofów, a nie z wagi zagadnienia. Skłania się ku lingwistycznym pomysłom, bo jest przekonany, że za ich pomocą może wyrazić wszystko – lęk istnienia, lęk przez cywilizacją miejską, trwogę umierania, neurotyczne obsesje. Przeczytaj tomiki Odczepić się i Oho. Przekonacie się, że jest to możliwe.
***
Białoszewski był eksperymentatorem wyizolowanym. Stworzył swój własny język poetycki, własny styl. Ostatnim jego dziełem był Kabaret Kici Koci – popis humoru, parodii, absurdu.
Zobacz: